piątek, 7 kwietnia 2017

Dębno Maraton - koniec Korony Maratonów Polskich

Start w Dębnie odbił trwały ślad na mojej psychice biegowej i na pewno przyczyni się jeszcze do wielu sukcesów. Nie mogę go jednak zaliczyć do udanych. Nie chodzi mi tu o organizację i całą otoczkę biegu do której naprawdę nie można mieć żadnych zarzutów. No może poza startem o godzinie 11. Raczej mam tu na myśli własne startowe niepowodzenie.
Wpływ na zły start mogą mieć czynniki zależne od nas i te na które wpływu nie mamy. Po przeanalizowaniu wszystkiego doszedłem do wniosku, że w moim wypadku oba te elementy przyczyniły się do nieudanego biegu.
Zacznę od tego, że plan pod Dębno był pierwszym tak poważnym planem, który wymagał ode mnie naprawdę sporo zaangażowania, poświęcenia czasu i włożenia ogromu wysiłku. Treningi zacząłem już pod koniec listopada. Każde wyjście na trening było po godzinie siedemnastej, po ciemku i w niskich temperaturach. Najbardziej cierpiała psychika, która strasznie tęskniła za bieganiem za dnia. Parę treningów odpuściłem co jest normalną rzeczą. Niemniej wykonałem blisko 80% planu i byłem naprawdę zadowolony i czułem się przygotowany. Pod względem treningowym nie mam sobie więc nic większego do zarzucenia.
Moim sporym problem w ostatnich miesiącach było odżywianie się. Na starcie maratonu stanąłem kilka kilogramów cięższy nić zawsze, choć nie czułem się przez to powolniejszy czy też jakiś ograniczony. Samo odżywianie tuż przed startem też nie poszło najlepiej. Na dziesięć minut do wystrzału startera odczuwałem najzwyklejszy głód. Prowiantowo też się nie przygotowałem, stosując technikę z poprzednich startów, gdzie odżywiałem się tylko tym co napotkałem na trasie.
Czas przejść do czynników niezależnych ode mnie. Tutaj należy wspomnieć, że umocniły one tylko to co się potem zdarzyło. Przez złe odżywianie, głód i brak przygotowania żywieniowego niemiałem zwyczajnie sił i energii na pokonanie dystansu maratońskiego w założonym czasie. Choć wydolnościowo i treningowo byłem przygotowany. Cały ten proces nasilił się przez pogodę. Zbyt gwałtowny skok temperatury w ostatnich dniach dał mi się mocno we znaki. Przed samym startem już czułem się dziwnie. Po osiemnastym kilometrze zacząłem mieć lekkie zawroty głowy. Natomiast po dwudziestym trzecim musiałem przejść do marszu. Niestety, wszelkie marzenia o wyznaczonym przez siebie czasie w tym momencie zniknęły. Pozostałem sam na sam z najgorszym koszmarem, czyli myślami. Towarzyszyły mi one przez resztę dystansu podpowiadając żebym zakończył tę mordęgę. Nie miałem kompletnie sił, były momenty że ledwo powłóczyłem nogami. Nie poddałem się i po ciężkich i nierównych zmaganiach dotarłem do mety.
Mam sobie naprawdę sporo do zarzucenia. Po biegu byłem załamany i wykończony. Jeszcze nigdy tak źle się nie czułem po dotarciu na metę. Po wielu miłych słowach i ochłonięciu troszeczkę się uspokoiłem. Włożony trud w treningi nie zniknie, przy odpowiednim treningu wszystko jeszcze pięknie zaowocuje. Już wiem, że potrafię się fizycznie przygotować, teraz pozostaje dogranie tej całej otoczki. Należy pamiętać, że dystans maratoński nie bez powodu jest nazywany królewskim. Samo dotarcie na metę jest sukcesem.
Dodatkowym powodem ku radości było zwieńczenie Korony Maratonów Polski, czyli pokonanie pięciu największych maratonów (Warszawa, Wrocław, Kraków, Poznań, Dębno) w ciągu 24 miesięcy. Teraz wiem, że gdybym miał zacząć od nowa koronę to zwyczajnie bym jej zrobił. Jakiś ogromny sukces to nie jest, ale włożony trud i pieniądze są spore. Cała logistyka tego przedsięwzięcia zajmuje naprawdę sporo czasu, a pod uwagę trzeba jeszcze wziąć przygotowania treningowe.
Dębno Maraton na pewno pozostanie na długo w mojej pamięci i wyciągnę z niego sporo dobrego.
Poniżej podsyłam ciekawy artykuł mówiący o Koronie Maratonów Polski - https://trenerbiegania.pl/blog/ile-kosztuje-korona-maratonow-polskich

wtorek, 21 marca 2017

II Leszczyński Półmaraton Duda-Cars

Mamy nowy rok, czyli nowe wyzwania i cele, które chcielibyśmy zrealizować. Jednym z moich postanowień jest pisanie relacji bez jakichkolwiek przerw jak to się ostatnio zdarzyło. Wpływ na to miało sporo czynników do których nie ma co za bardzo wracać. Czas skupić się na tym co jest teraz. A co mamy? Końcówkę marca i dopiero pierwszy start w tym roku! Oho, ktoś tu biegowo dojrzewa. Nieskromnie powiem, że tak. Zacząłem wybierać tylko takie starty, które: a) są uprzedzone wieloma wyrzeczeniami i litrami potu wylanego na treningu, b) są to wyjazdy iście towarzyskie w gronie rodziny biegowe w celu polepszenia integracji. Pierwszy start w tym roku należy do tej pierwszej grupy. Choć należy zaznaczyć, że nie jest to start docelowy, a jedynie przystanek i test przed takowym biegiem. Mowa o Lesznie, a dokładniej II Leszczyńskim Półmaratonie Duda-Cars jak brzmi pełna nazwa. Start potraktowany jako test przed Dębnem, który już za dwa tygodnie i sprawdzeniem co i ile przyniosły ciężkie treningi z ostatnich miesięcy. Przyniosły sporo dodatkowego doświadczenia. Przede wszystkim dowiedziałem się, że zwyczajnie nie chce mi się startować już na ‘byle jakiej’ imprezie. Jeżeli już mam wydać pieniądze, a te na start obecnie są naprawdę nie małe, to ma mi to przynieść satysfakcje i radość. A ta ostatnio jest wtedy, gdy zrobię wiele by ten start wypadł jak najlepiej.
Leszno jak już pisałem miało być jedynie testem, ale byłe jednocześnie mocnym przetarciem i odzyskaniem świeżości po ciężkim planie, który naprawdę mocno mnie zmęczył. Na średnio daleki wyjazd wybrałem się z Sebastianem. Wyjeżdżaliśmy pełni obaw, dzień zapowiadał się wietrznie co mogło nam mocno pokrzyżować plany. Po ponad dwóch godzinach jazdy, Leszno przywitało nas ku naszemu zaskoczeniu miłym odczuwalnym ciepłem, słońcem i znikomym wiatrem. Idealna pogoda, nie ma co! Kurde, nawet nie będzie ewentualnej wymówki… Miałem konkretny plan czasowy który chciałem w Lesznie zrealizować, ale za bardzo nie wiedziałem czy dam radę go osiągnąć i jakim nakładem sił. Tym celem była granica godziny i trzydziestu pięciu minut. Z takim też nastawieniem ustawiłem się na starcie. Ruszyłem spokojnie, musiałem sam nieco siebie hamować. Sebastian zaczął znikać mi z oczu wśród pozostałych biegaczy, natomiast ja jak po sznurku zwanym własnym celem, realizowałem i pokonywałem kolejne kilometry. Szło fantastycznie, biegło się wręcz idealnie. Startowa pogoda, równa i dobrze przygotowana trasa, piękne miasto – nic tylko biec.
Półmaraton w Lesznie składał się z dwóch równych pętli. Zaczynał i kończył się w centrum rynku wśród poniemieckiej architektury. Jedynym elementem na który można by coś zgonić to bruk, który naprawdę wymęczył chyba wszystkim równo nogi. Wracając do samego biegu, systematycznie co pięć kilometrów starałem się nieco zwiększaj swoje tempo. Tak też robiłem. Po 13 km udało mi się wyprzedzić Sebastiana i biegłem dalej swoim rytmem z bardzo optymistycznym nastawieniem. Nie obyło się jednak bez lekkiego kryzysu na 19 km. Standard, przecież zbyt łatwo nie może być prawda?
Podsumowując był to jeden z moich najbardziej udanych startów. Nie dość, że będę bardzo mile wspominać Leszno jako naprawdę piękne i zadbane miasto, to jeszcze mają szybką trasę, co sam mogę potwierdzić. Ostatecznie na metę wbiegłem z wynikiem 1:34:01. Daje to naprawdę ciekawy obraz przed całym sezonem. Miejmy nadzieje, że ciężko przepracowana zima się zrekompensuje. Pierwszy pozytywny zalążek już mamy!


wtorek, 20 września 2016

Bieg w Warcie, dosłownie!

            Tydzień po tropikalnych upałach przyszedł czas na trzecią edycję Biegu Warckiego. Załamanie pogody, co dobrze rokuje przez zbliżającym się maratonem i w końcu szansa na jakieś szybsze bieganie i pobicie choć jednego personal best w tym sezonie. Szanse i oczekiwania duże, ale i czułem się na siłach. W tym roku organizatorzy postarali się o atest PZLA na dystansie 5km, co tym bardziej sprawiło, że miałem ochotę na sprawdzenie się na tym dystansie i poprawienie swojego dotychczasowego czasu. Na bieg jadę z rodzinnym zapleczem technicznym. Dzień od samego rana dość chłodnawy, a przed startem zaczął padać obfity deszcz, który w trakcie zawodów rozpadał się już na dobre.
Tempo od początku zarzuciłem dość mocne w granicach czterech minut. Z każdym kolejnym krokiem wody zarówno na trasie jak i na ubraniach przybywało. Po chwili wszyscy byli już przemoczeni do suchej nitki, a kałuż na trasie zwyczajnie nie dało się już w żaden sposób omijać. Nie przeszkadzało mi to w utrzymywaniu naprawdę dobrego tempa, które dawałoby mi świetny rezultat, o czym z resztą byłem święcie przekonany, gdyż biegło mi się zaskakujące swobodnie. Pokonując kolejne kałuże, mając gdzieś że buty przefiltrowały już litry deszczówki biegłem ciągle równym tempem przed siebie. Niestety ‘czeski film’ nie został wyłączony… Meta ukazała się mym oczom coś za szybko. Jak się później okazało OSP prowadzące swoim wozem cały bieg, pomylili zwyczajnie trasę i z atestu wyszła lipa skracająca dystans o blisko 500/600m. Rekord z palcem w nosie ale co z tego skoro brakło dystansu? Do tego oficjalne wyniki lepsze o 50s od czasu, który mierzyliśmy sobie sami.

            Upał – źle, deszczowo – źle. Oby ‘czeski film’ wyczerpał się już na dobre i w Warszawie zawiały tylko dobre wiatry. Czas na odpoczynek, ładowanie węgli i szykowanie się na psychiczny ból!

Czeski film w Ostravie

Ostatnimi czasy zbyt dużo się dzieje przez co czas płynie zdecydowanie za szybko, ot takie oznaki dorosłego życia. I pomyśleć, że każdy młody człowiek dąży do tego, by być dorosłym i niezależnym od nikogo. Jak to jest, że gdy przychodzi upragniony moment, mimo iż mówiono nam setki razy, że będziemy chcieli jeszcze wrócić do beztroskiego życia, musimy przekonać się o tym i tak na sam koniec na własnej skórze?
            Po pięknym wstępie mogę przejść do długo wyczekiwanej, co z tego że głównie przeze mnie, relacji z czeskiej Ostravy. Za gramanice wybraliśmy się w siedmioosobowym składzie. Do wyboru były cztery dystanse: 5km, 10km, półmaraton i dystans królewski. Wszyscy bezapelacyjnie zdecydowaliśmy się na pół maratonu. Dla mnie moment wydawał się idealny, na dwa tygodnie przed startem w Maratonie Warszawskim, sprawdzeniem samego siebie i ile zdołałem przepracować przez ostatnie kilkanaście tygodni. Teoria teorią, a pogoda robi swoje. Ale o tym nieco później.
           
W sobotnie przedpołudnie wyruszamy z Polski w kierunku naszych południowych sąsiadów. Do pokonania mieliśmy około 250km, czyli jak na wyjazd zagraniczny to nie zbyt wyszukana odległość, ale jednak. Sama podróż przebiegła jak zawsze pod znakiem bardzo interesujących rozmów, którym towarzyszyły wypieki Anety, Kacper już może powiedzieć czy były dobre J Po dotarciu do samej Ostravy mieliśmy mały problem z dotarciem do motelu, nazwijmy to początkiem ‘czeskiego filmu’. Nigdy nie oglądałem, ale z opowieści mniej więcej wiem na czym to wszystko polega. Po anglojęzycznych próbach dogadania się i dowiedzenia gdzie mamy nocować, dzięki niezawodnemu Internetowi dotarliśmy na miejsce. Zarezerwowaliśmy trzy pokoje dwuosobowe, Aneta chciała spać na hali. No i zaczynamy… okazało się, że pokoje zostały wolne dwa, z czego jeden ma jedno podwójne łóżko. Płatność miała być gotówką, na co większość z nas nie była przygotowana, nie mając zwyczajnie przy sobie wystarczającej ilości czeskich koron. Rady nie ma, trzeba iść szukać kantoru w pięknej regionalnej części miasta… tureckiej i romskiej prędzej. Kantoru niestety nie znaleźliśmy, za to ja próbowałem wymienić pieniądze u bukmachera, oczywiście o tym nie wiedząc. Domyśliłem się dopiero, gdy pani zza okienka patrzyła się jak na zwykłego debila.
Co tam, jestem nietutejszy, wolno mi! Kantor nieznaleziony, gotówki brak, z motelu nici. Najpierw postanowiliśmy pójść odebrać pakiety startowe i zwiedzając okolice przy okazji znaleźć miejsce, gdzie można zamienić złotówki na korony. Tutaj ciąg dalszy filmu. Błądziliśmy dobrą godzinę, a może i nawet więcej, zanim znaleźliśmy biuro zawodów. Tubylcu nie wiedzieli o jaki nam bieg w ogóle chodzi, nikt nic nie wiedział, nikt nic nie rozumiał. Dopiero gdy trafiliśmy do centrum handlowego, gdzie wymieniliśmy pieniądze, jakimś cudem trafiliśmy na miejsce docelowe, gdzie kręciły się ‘tłumy’ ludzi. Po bodajże dwóch godzinach wróciliśmy z powrotem do motelu, mogąc go wreszcie opłacić i wyciągnąć się nieco i odpocząć. Zanim to jednak nastąpiło jeden samochód odwoził Anetę do hali na nocleg, niestety jej śpiwór został w aucie numer dwa. Co by wóz numer jeden nie musiał wracać przez Ostravę, pojechaliśmy z Arturem zawieźć śpiwór i szybko wrócić do motelu. Szkoda, że plan był łatwy, a okazał się nieco skomplikowany. Brak znajomości topografii miasta zrobił swoje, a zbliżająca się noc nieco utrudniła zadanie. Po około 30 minutach dwa auta odnalazły się i wszyscy szczęśliwy mogliśmy udać się na zasłużony odpoczynek. Sobotnia komedia zakończona obejrzeniem wspólnie komedii i lulu.

            Start zawodów został wyznaczony na godzinę dwunastą zero zero. Szkoda, że ten wrzesień ostatnimi laty robi nas tak nieładnie w chu… i sprawia, że aura jest iście nie biegowa. Jak się później okazało odczuwalna temperatura była spokojnie powyżej trzydziestu kresek. O samym biegu za dużo nie ma co się rozpisywać. Ludzi garstka, a to już pięćdziesiąta piąta edycja biegu. Organizacja też poniżej oczekiwań. Plan biegu zmieniany co kilkadziesiąt minut. Początkowo była to godzina czterdzieści pięć. Wraz ze zwiększającą się temperaturą plan został skorygowany do godziny pięćdziesięciu, tak żeby sobie na spokojnie bieg ukończyć, nie zarzynając się przy tym jednocześnie. Biegnąc większość trasy ze Zbyszkiem, niemalże mdlejąc razem na jakiejś czeskiej obwodnicy, gdzie żar lał się z niema i jednocześnie odbijał się od asfaltu, gdzie wody było jak na lekarstwo, a nawet gorzej… plan sięgnął ostateczności, czyli zmieszczenia się w dwóch godzinach. Cholera, nawet i to pod koniec było zagrożone! Ostatecznie zmieściłem się w limicie plasując się na 61. miejscu z ponad trzystu startujących, co tylko pokazuje, że wszyscy cierpieli równie mocno co ja. Pogoda nie oszczędziła nikogo.
            Niestety to nie koniec komedii. Pomijając już bardzo małą ilość wody na trasie czy brak jakiegokolwiek zabezpieczenia pod względem bezpieczeństwa, oczekiwanie na dekoracje trwało blisko cztery godziny! Czekać było na co, bo zarówno Aneta jak i Jacek zajęli kolejno drugie i pierwsze miejsce w swoich kategoriach wiekowych. Cztery godziny, gdzie ludzie już ledwo wytrzymywali po trudnym biegu. Ale nie nie, to nie koniec! Według wyników Aneta zajęła miejsce drugie w kategorii. Wychodząc na scenę zaproszono ją na miejsce pierwsze, po czym po rozmowach z jakąś Czeską zeszła ponownie na miejsce drugie i dostając taką tez statuetkę. Jednakże w oficjalnych wynikach po biegu była… na miejscu pierwszym. Fuck logic! Kolejnym absurdem były już same kategorie wiekowe. Ja i Kacper zostaliśmy klasyfikowany w kategorii M39, bo nie było żadnej niższej. Fuck logic x2!
            Czeska komedia będzie kojarzyć mi się zdecydowanie z Ostravą. Choć ogólnie przyjmując trzeba uznać to za bardzo udany i sympatyczny wyjazd. Pomijając już jazdę na oparach paliwa i wszystko co zostało wyżej wymienione, takie wyjazdy pamięta się przez całe życie, a przecież o to w tym wszystkim chodzi! 

piątek, 9 września 2016

Zduńskowolska Dycha i nieco odmienny tryb życia...

    Po ciężkich i trudnych zawodach, szczególnie tych rozgrywanych w totalnym skwarze, ciężko mi jest się zebrać i cokolwiek napisać. Wmawiam sobie zwyczajnie, że mi się nie chce, ale jest to raczej związane ze zmęczeniem. Zmęczeniem, które daje o sobie dopiero znać dzień, a nawet dwa dni po zawodach. Dopiero gdy upłynie odpowiedni okres czasu, zbieram wszystkie myśli do kupy i potrafię napisać coś o tym co było już prawie tydzień temu. Spokojnie, pamiętam wszystko jeszcze doskonale, a pogoda za oknem pięknie mi w tym pomaga…
            W Zduńskiej Woli miałem okazję wystartować drugi rok z rzędu. W edycji poprzedniej startowałem tuż po Nocnym Półmaratonie we Wrocławiu. Tak cudowne wspomnienia nie zdarzają się zbyt często, więc pozwolę sobie przytoczyć fragment. „Wyjechaliśmy z Wrocławia około godziny pierwszej w nocy, a w domu byłem za kwadrans trzecia. Niemiłosiernie zmęczony z obolałymi nogami, ale i przeszczęśliwy. Wymieniłem parę zdań na gorąco z mamą i położyłem się spać. Po niecałej godzinie twardego snu, zadzwoniła do mnie siostra żebym pojechał po nią i jej narzeczonego na wesele. Z góry wiedziałem, że czeka mnie coś takiego, więc nie było to żadne zaskoczenie. Odebrałem ich i wróciłem do domu około godziny 4:30. Położyłem się spać z ustawionym zegarkiem na godzinę ósmą rano.” W tym roku było nieco delikatniej. Dzień wcześniej wystartowałem w Złoczewie na dystansie siedmiu i pół kilometra, choć również w niemiłosiernym skwarze i nie wiedząc czemu poleciałem dość mocno, chyba nawet za. Zmęczenie na pewno mniejsze niż rok temu, ale chwile spędzone również bardzo miło.
Wracając myślami kilka miesięcy wstecz, start w Zduńskiej Woli miał być mocnym testem i sprawdzianem ile wypracowałem. Warto zaznaczyć, że trenowałem głównie wytrzymałość, a nie szybkość. Pogoda jak to bywa we wrześniu, lubi krzyżować plany biegaczy… Tak było i tym razem. Zacząłem dość żwawo i równo, do piątego kilometra szło bardzo dobrze. Gdy pomiar dżipiesowski swoim okrzykiem radości pokazał pokonanie połowy dystansu, poczułem się jakby ktoś zaczął zabierać mi energię tak niezbędną do ukończenia biegu w założonym wcześniej czasie. Walka trwała do samego końca, momentami przyspieszałem, a momentami gasłem. Bieg był niemiarodajny i traciłem dużo sił. Ósmy kilometr okazał się istną gehenną, na szczęście po niej w iście hollywoodzkim stylu podniosłem się ku niebiosom i ostatnie dwa kilometry, ponownie podręcznikowo szarpiąc, pokonać w dobrym czasie. Po wpadnięciu na metę totalnie opadłem z sił, do życiówki brakło czternaście sekund, czyli dużo i niewiele. Spokojnie w lepszych warunkach biegowych jestem w stanie pobiec o wiele szybciej. Jeśli tylko kolejne trzy starty wrześniowe pokonam wedle planu, to w październiku spróbujemy jeszcze raz z popularną dyszką.

            Jednak jak człowiek chce, to potrafi coś skleić, nawet gdy minie kilka dni i emocje opadną już na dobre. Ostatnie dwa tygodnie zostały mi wyjęte totalnie z życia, którego tryb diametralnie się zmienił. Z człowieka mającego czas na wszystko, czas ten straciłem. Stałem się dorosłym człowiekiem, który od godziny dziewiątej do siedemnastej ma inne obowiązki, a po tym czasie nie do końca ma już chęci na treningi. Mam nadzieję, że to tylko kwestia wpadnięcia w rytm. Teraz czas na weekend w Ostravie! Ahoj!

sobota, 3 września 2016

VI Złoczewski Bieg Po Węgiel

           
        Sobota, godzina ósma, już dawno się tak nie czułem. Mowa oczywiście o poranku przed startem, a ostatnio mogłem tego doświadczyć miesiąc temu, choć to i tak był tylko jeden start. To jest mój pierwszy poważny biegowo rok, mało startów, za to wyselekcjonowane i wybrane tak, by z roku na rok być jeszcze lepszym i pokonywać swoje kolejne wyznaczone cele. Czas więc przystąpić do porannej rutyny.             
Do Złoczewa wybieram się trzeci rok z rzędu. Choć poprawniej byłoby napisanie do… Stolca, gdyż w tym roku po raz pierwszy to tam został zorganizowany bieg. Zmieniono nieco dystans z niecałych pięciu kilometrów do siedmiu i pół. Większość trasy biegła asfaltem, co zawsze sprzyja prędkości jaką można osiągnąć. Sporą zmianą była sama organizacja biegu. Za BRAK wpisowego otrzymaliśmy bardzo dobrze zabezpieczoną trasę, każde skrzyżowanie było obstawione przez strażaków, w kilku punktach można było dostać wodę. W końcu zrobiono ciekawsze medale co zawsze jest lepszą pamiątką niż taki zwykły, śmieciowy… Każdy uczestnik otrzymał też bawełnianą pamiątkową koszulkę z podobizną Osła ze Shreka i napisem „Daleko jeszcze?!”. Ciekawym rozwiązaniem było też trzymanie wstążki na mecie nie tylko dla zwycięzcy biegu, przez co każdy mógł poczuć się jak zwycięzca, a tak też przecież było.            
          Przez piętnaście tygodni ciężko pracowałem na treningach, choć przede mną jeszcze trzy, na szczęście nieco lżejsze. Wszystko w drodze do wyznaczonego celu czyli maratonu w Warszawie 25 września. Nim tam jednak dotrę czeka mnie postawiony wcześniej ambitny wrzesień. Dziś w Złoczewie, Stolci?, zrobiłem jeden kroczek z pięciu. Był to krok przełomowy, gdyż startując w Złoczewie trzeci rok z rzędu, w końcu pobiegłem tak, jak bym sam chciał. W poprzednich krótszych edycjach tempo biegu wynosiło kolejno 4’45”, 4’28”. W tym nastąpił przełom, 4’18” na dłuższym dystansie co dało mi siódme miejsce w tym kameralnym biegu. Trenując do maratonu trenujemy głównie wytrzymałość, nie prędkość, która jest tak potrzebna na krótszych dystansach. Tym bardziej cieszy mnie fakt, że udało mi się pobiec na tyle szybko, by czuć zmęczenie, widzieć znaczną poprawę, ale i mieć jednocześnie jeszcze lekki zapas. Bieg i swój 1/5 małych kroczków muszę uznać za bardzo udany. Krok drugi wykonam jutro w Zduńskiej Woli, o ile nie wykończy nas pogoda… A teraz czas na relaks i ognisko!

czwartek, 7 lipca 2016

6. Sztafetowy Maraton Szakala

Pierwszy raz w swojej przygodzie zwaną bieganiem miałem okazję spróbować swoich sił w sztafecie. Jednak nie była to typowa sztafeta jaką można oglądać na ekranach swoich telewizorów, gdzie zawodnicy mają co do centymetra wszystko wyliczone i biegną po rekordy świata i wysokie gaże. Wraz ze swoją Niebieską rodziną wystartowaliśmy w szóstej już edycji Sztafetowego Maratonu Szakala, który odbywał się w łódzkim Arturówku. Startowało się w siedmioosobowej drużynie, w tym dwie kobiety. Wystawiliśmy dwie drużyny. Każdy uczestnik pokonywał dystans jednego kilometra po parku Łagiewnickim               i następnie w wyznaczonej strefie zmian przekazywał pałeczkę kolejnej osobie z drużyny. Przekazywanie pałeczki trwało, aż każdy uczestnik wykonał sześć okrążeń, a suma kilometrów całej drużyny osiągała dystans zbliżony właśnie maratonowi.
Bieg kilometrowo mało wymagający, jednak wyciągający z uczestników resztki sił i energii. Z każdym następnym okrążeniem zaczynało brakować siły i z pozoru szybka trasa ciągnęła się niezmiernie długo. W mojej drużynie, czyli Grupa Biegowa Sieradz Biega II gdzie kapitanem był Piotrek, to mnie przypadł zaszczyt rozpoczęcia zawodów. Po wcześniejszym sprawdzeniu trasy wiedziałem mniej więcej czego mogę się spodziewać. Szutru, kałuż, błota, nierówności, podbiegów, zbiegów i wąskich tras. Wystartowałem szybko, przynajmniej tak mi się wydawało… Już po 100m byłem jedną z ostatnich osób z pierwszej zmiany z 38. zespołów. Cholera… To oni tak zapierdzielają, czy ja tak wolno biegam?!
Na szczęście to pierwsze, uf! Pierwsze okrążenie pokonuje z czasem 3’45”! (DRUKOWANYMI TRZY CZTERDZIEŚCI PIĘĆ!) Przecież dla mnie to jest jakiś rekord świata, nigdy nawet bym się nie spodziewał, że jestem w stanie tak szybko pobiec. No dobra, może i jestem w stanie, ale nie po tak ciężkim terenie. Po wcześniejszych ‘treningach’ bez problemu udaje mi się przekazać pałeczkę Piotrkowi i schodzę na zasłużony odpoczynek. Początkowo byłem pewien, że te przerwy będą trwały dość długo, w końcu aż sześć osób musi przebiec okrążenie. Zdążyłem się napić i poszedłem lekko się rozruszać na około sześć, siedem minut, a następnie wykonać parę ćwiczeń dynamicznych w miejscu.
             Schemat powtarzałem aż końca zawodów. Jak się następnie okazało, myliłem się… czas leciał strasznie szybko i gdy tylko kończyłem rozruch, już powoli musiałem się szykować na swoją kolejną zmianę, czyli przechwycenie pałeczki od Kacpra. Kolejne okrążenie było jeszcze szybsze 3’40” (!!), następne jeszcze szybsze 3’39” (!!!), a czwarte jeszcze szybsze i najszybsze 3’3” (!!!! ja pierniczę !!!!). Pewnie teraz połowa ‘zawodowców’ sobie myśli ‘jak fajnie, że można się cieszyć z byle czego.’ Tak, można. Mnie ten fakt niezmiernie cieszy, gdyż nigdy podczas szkolnych sprawdzianów nie potrafiłem złamać nawet granicy czterech minut. Teraz robię to w takim czasie, a wychodzi na to, że dam radę jeszcze szybciej pobiec ten kilometr. Przy dwóch ostatnich biegach miałem po 3’36”, czyli nieco wolniej, ale tylko nieznacznie. Jako Sieradz Biega II zajmujemy 23. miejsce z czasem 2:52:12,a nasza druga drużyna plasuje się na miejscu 26. z czasem 2:55:33. Piękna rywalizacja do samego końca i strasznie wyrównany bieg!
No cóż ja mogę powiedzieć… Wyjazd na Sztafetowy Maraton Szakala podniósł mnie strasznie na duchu i uświadomił, że zmierzam w dobrą stronę. Dodatkowo tak liczne wyjazdy z Sieradz Biega nie zdarzają się codziennie, a doping i okrzyki na ostatnich metrach przed strefą zmian były strasznie motywujące. Oby więcej takich wyjazdów! Road to Warsaw trwa w najlepsze!