wtorek, 20 września 2016

Bieg w Warcie, dosłownie!

            Tydzień po tropikalnych upałach przyszedł czas na trzecią edycję Biegu Warckiego. Załamanie pogody, co dobrze rokuje przez zbliżającym się maratonem i w końcu szansa na jakieś szybsze bieganie i pobicie choć jednego personal best w tym sezonie. Szanse i oczekiwania duże, ale i czułem się na siłach. W tym roku organizatorzy postarali się o atest PZLA na dystansie 5km, co tym bardziej sprawiło, że miałem ochotę na sprawdzenie się na tym dystansie i poprawienie swojego dotychczasowego czasu. Na bieg jadę z rodzinnym zapleczem technicznym. Dzień od samego rana dość chłodnawy, a przed startem zaczął padać obfity deszcz, który w trakcie zawodów rozpadał się już na dobre.
Tempo od początku zarzuciłem dość mocne w granicach czterech minut. Z każdym kolejnym krokiem wody zarówno na trasie jak i na ubraniach przybywało. Po chwili wszyscy byli już przemoczeni do suchej nitki, a kałuż na trasie zwyczajnie nie dało się już w żaden sposób omijać. Nie przeszkadzało mi to w utrzymywaniu naprawdę dobrego tempa, które dawałoby mi świetny rezultat, o czym z resztą byłem święcie przekonany, gdyż biegło mi się zaskakujące swobodnie. Pokonując kolejne kałuże, mając gdzieś że buty przefiltrowały już litry deszczówki biegłem ciągle równym tempem przed siebie. Niestety ‘czeski film’ nie został wyłączony… Meta ukazała się mym oczom coś za szybko. Jak się później okazało OSP prowadzące swoim wozem cały bieg, pomylili zwyczajnie trasę i z atestu wyszła lipa skracająca dystans o blisko 500/600m. Rekord z palcem w nosie ale co z tego skoro brakło dystansu? Do tego oficjalne wyniki lepsze o 50s od czasu, który mierzyliśmy sobie sami.

            Upał – źle, deszczowo – źle. Oby ‘czeski film’ wyczerpał się już na dobre i w Warszawie zawiały tylko dobre wiatry. Czas na odpoczynek, ładowanie węgli i szykowanie się na psychiczny ból!

Czeski film w Ostravie

Ostatnimi czasy zbyt dużo się dzieje przez co czas płynie zdecydowanie za szybko, ot takie oznaki dorosłego życia. I pomyśleć, że każdy młody człowiek dąży do tego, by być dorosłym i niezależnym od nikogo. Jak to jest, że gdy przychodzi upragniony moment, mimo iż mówiono nam setki razy, że będziemy chcieli jeszcze wrócić do beztroskiego życia, musimy przekonać się o tym i tak na sam koniec na własnej skórze?
            Po pięknym wstępie mogę przejść do długo wyczekiwanej, co z tego że głównie przeze mnie, relacji z czeskiej Ostravy. Za gramanice wybraliśmy się w siedmioosobowym składzie. Do wyboru były cztery dystanse: 5km, 10km, półmaraton i dystans królewski. Wszyscy bezapelacyjnie zdecydowaliśmy się na pół maratonu. Dla mnie moment wydawał się idealny, na dwa tygodnie przed startem w Maratonie Warszawskim, sprawdzeniem samego siebie i ile zdołałem przepracować przez ostatnie kilkanaście tygodni. Teoria teorią, a pogoda robi swoje. Ale o tym nieco później.
           
W sobotnie przedpołudnie wyruszamy z Polski w kierunku naszych południowych sąsiadów. Do pokonania mieliśmy około 250km, czyli jak na wyjazd zagraniczny to nie zbyt wyszukana odległość, ale jednak. Sama podróż przebiegła jak zawsze pod znakiem bardzo interesujących rozmów, którym towarzyszyły wypieki Anety, Kacper już może powiedzieć czy były dobre J Po dotarciu do samej Ostravy mieliśmy mały problem z dotarciem do motelu, nazwijmy to początkiem ‘czeskiego filmu’. Nigdy nie oglądałem, ale z opowieści mniej więcej wiem na czym to wszystko polega. Po anglojęzycznych próbach dogadania się i dowiedzenia gdzie mamy nocować, dzięki niezawodnemu Internetowi dotarliśmy na miejsce. Zarezerwowaliśmy trzy pokoje dwuosobowe, Aneta chciała spać na hali. No i zaczynamy… okazało się, że pokoje zostały wolne dwa, z czego jeden ma jedno podwójne łóżko. Płatność miała być gotówką, na co większość z nas nie była przygotowana, nie mając zwyczajnie przy sobie wystarczającej ilości czeskich koron. Rady nie ma, trzeba iść szukać kantoru w pięknej regionalnej części miasta… tureckiej i romskiej prędzej. Kantoru niestety nie znaleźliśmy, za to ja próbowałem wymienić pieniądze u bukmachera, oczywiście o tym nie wiedząc. Domyśliłem się dopiero, gdy pani zza okienka patrzyła się jak na zwykłego debila.
Co tam, jestem nietutejszy, wolno mi! Kantor nieznaleziony, gotówki brak, z motelu nici. Najpierw postanowiliśmy pójść odebrać pakiety startowe i zwiedzając okolice przy okazji znaleźć miejsce, gdzie można zamienić złotówki na korony. Tutaj ciąg dalszy filmu. Błądziliśmy dobrą godzinę, a może i nawet więcej, zanim znaleźliśmy biuro zawodów. Tubylcu nie wiedzieli o jaki nam bieg w ogóle chodzi, nikt nic nie wiedział, nikt nic nie rozumiał. Dopiero gdy trafiliśmy do centrum handlowego, gdzie wymieniliśmy pieniądze, jakimś cudem trafiliśmy na miejsce docelowe, gdzie kręciły się ‘tłumy’ ludzi. Po bodajże dwóch godzinach wróciliśmy z powrotem do motelu, mogąc go wreszcie opłacić i wyciągnąć się nieco i odpocząć. Zanim to jednak nastąpiło jeden samochód odwoził Anetę do hali na nocleg, niestety jej śpiwór został w aucie numer dwa. Co by wóz numer jeden nie musiał wracać przez Ostravę, pojechaliśmy z Arturem zawieźć śpiwór i szybko wrócić do motelu. Szkoda, że plan był łatwy, a okazał się nieco skomplikowany. Brak znajomości topografii miasta zrobił swoje, a zbliżająca się noc nieco utrudniła zadanie. Po około 30 minutach dwa auta odnalazły się i wszyscy szczęśliwy mogliśmy udać się na zasłużony odpoczynek. Sobotnia komedia zakończona obejrzeniem wspólnie komedii i lulu.

            Start zawodów został wyznaczony na godzinę dwunastą zero zero. Szkoda, że ten wrzesień ostatnimi laty robi nas tak nieładnie w chu… i sprawia, że aura jest iście nie biegowa. Jak się później okazało odczuwalna temperatura była spokojnie powyżej trzydziestu kresek. O samym biegu za dużo nie ma co się rozpisywać. Ludzi garstka, a to już pięćdziesiąta piąta edycja biegu. Organizacja też poniżej oczekiwań. Plan biegu zmieniany co kilkadziesiąt minut. Początkowo była to godzina czterdzieści pięć. Wraz ze zwiększającą się temperaturą plan został skorygowany do godziny pięćdziesięciu, tak żeby sobie na spokojnie bieg ukończyć, nie zarzynając się przy tym jednocześnie. Biegnąc większość trasy ze Zbyszkiem, niemalże mdlejąc razem na jakiejś czeskiej obwodnicy, gdzie żar lał się z niema i jednocześnie odbijał się od asfaltu, gdzie wody było jak na lekarstwo, a nawet gorzej… plan sięgnął ostateczności, czyli zmieszczenia się w dwóch godzinach. Cholera, nawet i to pod koniec było zagrożone! Ostatecznie zmieściłem się w limicie plasując się na 61. miejscu z ponad trzystu startujących, co tylko pokazuje, że wszyscy cierpieli równie mocno co ja. Pogoda nie oszczędziła nikogo.
            Niestety to nie koniec komedii. Pomijając już bardzo małą ilość wody na trasie czy brak jakiegokolwiek zabezpieczenia pod względem bezpieczeństwa, oczekiwanie na dekoracje trwało blisko cztery godziny! Czekać było na co, bo zarówno Aneta jak i Jacek zajęli kolejno drugie i pierwsze miejsce w swoich kategoriach wiekowych. Cztery godziny, gdzie ludzie już ledwo wytrzymywali po trudnym biegu. Ale nie nie, to nie koniec! Według wyników Aneta zajęła miejsce drugie w kategorii. Wychodząc na scenę zaproszono ją na miejsce pierwsze, po czym po rozmowach z jakąś Czeską zeszła ponownie na miejsce drugie i dostając taką tez statuetkę. Jednakże w oficjalnych wynikach po biegu była… na miejscu pierwszym. Fuck logic! Kolejnym absurdem były już same kategorie wiekowe. Ja i Kacper zostaliśmy klasyfikowany w kategorii M39, bo nie było żadnej niższej. Fuck logic x2!
            Czeska komedia będzie kojarzyć mi się zdecydowanie z Ostravą. Choć ogólnie przyjmując trzeba uznać to za bardzo udany i sympatyczny wyjazd. Pomijając już jazdę na oparach paliwa i wszystko co zostało wyżej wymienione, takie wyjazdy pamięta się przez całe życie, a przecież o to w tym wszystkim chodzi! 

piątek, 9 września 2016

Zduńskowolska Dycha i nieco odmienny tryb życia...

    Po ciężkich i trudnych zawodach, szczególnie tych rozgrywanych w totalnym skwarze, ciężko mi jest się zebrać i cokolwiek napisać. Wmawiam sobie zwyczajnie, że mi się nie chce, ale jest to raczej związane ze zmęczeniem. Zmęczeniem, które daje o sobie dopiero znać dzień, a nawet dwa dni po zawodach. Dopiero gdy upłynie odpowiedni okres czasu, zbieram wszystkie myśli do kupy i potrafię napisać coś o tym co było już prawie tydzień temu. Spokojnie, pamiętam wszystko jeszcze doskonale, a pogoda za oknem pięknie mi w tym pomaga…
            W Zduńskiej Woli miałem okazję wystartować drugi rok z rzędu. W edycji poprzedniej startowałem tuż po Nocnym Półmaratonie we Wrocławiu. Tak cudowne wspomnienia nie zdarzają się zbyt często, więc pozwolę sobie przytoczyć fragment. „Wyjechaliśmy z Wrocławia około godziny pierwszej w nocy, a w domu byłem za kwadrans trzecia. Niemiłosiernie zmęczony z obolałymi nogami, ale i przeszczęśliwy. Wymieniłem parę zdań na gorąco z mamą i położyłem się spać. Po niecałej godzinie twardego snu, zadzwoniła do mnie siostra żebym pojechał po nią i jej narzeczonego na wesele. Z góry wiedziałem, że czeka mnie coś takiego, więc nie było to żadne zaskoczenie. Odebrałem ich i wróciłem do domu około godziny 4:30. Położyłem się spać z ustawionym zegarkiem na godzinę ósmą rano.” W tym roku było nieco delikatniej. Dzień wcześniej wystartowałem w Złoczewie na dystansie siedmiu i pół kilometra, choć również w niemiłosiernym skwarze i nie wiedząc czemu poleciałem dość mocno, chyba nawet za. Zmęczenie na pewno mniejsze niż rok temu, ale chwile spędzone również bardzo miło.
Wracając myślami kilka miesięcy wstecz, start w Zduńskiej Woli miał być mocnym testem i sprawdzianem ile wypracowałem. Warto zaznaczyć, że trenowałem głównie wytrzymałość, a nie szybkość. Pogoda jak to bywa we wrześniu, lubi krzyżować plany biegaczy… Tak było i tym razem. Zacząłem dość żwawo i równo, do piątego kilometra szło bardzo dobrze. Gdy pomiar dżipiesowski swoim okrzykiem radości pokazał pokonanie połowy dystansu, poczułem się jakby ktoś zaczął zabierać mi energię tak niezbędną do ukończenia biegu w założonym wcześniej czasie. Walka trwała do samego końca, momentami przyspieszałem, a momentami gasłem. Bieg był niemiarodajny i traciłem dużo sił. Ósmy kilometr okazał się istną gehenną, na szczęście po niej w iście hollywoodzkim stylu podniosłem się ku niebiosom i ostatnie dwa kilometry, ponownie podręcznikowo szarpiąc, pokonać w dobrym czasie. Po wpadnięciu na metę totalnie opadłem z sił, do życiówki brakło czternaście sekund, czyli dużo i niewiele. Spokojnie w lepszych warunkach biegowych jestem w stanie pobiec o wiele szybciej. Jeśli tylko kolejne trzy starty wrześniowe pokonam wedle planu, to w październiku spróbujemy jeszcze raz z popularną dyszką.

            Jednak jak człowiek chce, to potrafi coś skleić, nawet gdy minie kilka dni i emocje opadną już na dobre. Ostatnie dwa tygodnie zostały mi wyjęte totalnie z życia, którego tryb diametralnie się zmienił. Z człowieka mającego czas na wszystko, czas ten straciłem. Stałem się dorosłym człowiekiem, który od godziny dziewiątej do siedemnastej ma inne obowiązki, a po tym czasie nie do końca ma już chęci na treningi. Mam nadzieję, że to tylko kwestia wpadnięcia w rytm. Teraz czas na weekend w Ostravie! Ahoj!

sobota, 3 września 2016

VI Złoczewski Bieg Po Węgiel

           
        Sobota, godzina ósma, już dawno się tak nie czułem. Mowa oczywiście o poranku przed startem, a ostatnio mogłem tego doświadczyć miesiąc temu, choć to i tak był tylko jeden start. To jest mój pierwszy poważny biegowo rok, mało startów, za to wyselekcjonowane i wybrane tak, by z roku na rok być jeszcze lepszym i pokonywać swoje kolejne wyznaczone cele. Czas więc przystąpić do porannej rutyny.             
Do Złoczewa wybieram się trzeci rok z rzędu. Choć poprawniej byłoby napisanie do… Stolca, gdyż w tym roku po raz pierwszy to tam został zorganizowany bieg. Zmieniono nieco dystans z niecałych pięciu kilometrów do siedmiu i pół. Większość trasy biegła asfaltem, co zawsze sprzyja prędkości jaką można osiągnąć. Sporą zmianą była sama organizacja biegu. Za BRAK wpisowego otrzymaliśmy bardzo dobrze zabezpieczoną trasę, każde skrzyżowanie było obstawione przez strażaków, w kilku punktach można było dostać wodę. W końcu zrobiono ciekawsze medale co zawsze jest lepszą pamiątką niż taki zwykły, śmieciowy… Każdy uczestnik otrzymał też bawełnianą pamiątkową koszulkę z podobizną Osła ze Shreka i napisem „Daleko jeszcze?!”. Ciekawym rozwiązaniem było też trzymanie wstążki na mecie nie tylko dla zwycięzcy biegu, przez co każdy mógł poczuć się jak zwycięzca, a tak też przecież było.            
          Przez piętnaście tygodni ciężko pracowałem na treningach, choć przede mną jeszcze trzy, na szczęście nieco lżejsze. Wszystko w drodze do wyznaczonego celu czyli maratonu w Warszawie 25 września. Nim tam jednak dotrę czeka mnie postawiony wcześniej ambitny wrzesień. Dziś w Złoczewie, Stolci?, zrobiłem jeden kroczek z pięciu. Był to krok przełomowy, gdyż startując w Złoczewie trzeci rok z rzędu, w końcu pobiegłem tak, jak bym sam chciał. W poprzednich krótszych edycjach tempo biegu wynosiło kolejno 4’45”, 4’28”. W tym nastąpił przełom, 4’18” na dłuższym dystansie co dało mi siódme miejsce w tym kameralnym biegu. Trenując do maratonu trenujemy głównie wytrzymałość, nie prędkość, która jest tak potrzebna na krótszych dystansach. Tym bardziej cieszy mnie fakt, że udało mi się pobiec na tyle szybko, by czuć zmęczenie, widzieć znaczną poprawę, ale i mieć jednocześnie jeszcze lekki zapas. Bieg i swój 1/5 małych kroczków muszę uznać za bardzo udany. Krok drugi wykonam jutro w Zduńskiej Woli, o ile nie wykończy nas pogoda… A teraz czas na relaks i ognisko!