czwartek, 24 września 2015

Bieganie i bliskie wyjazdy z grupą - II Bieg Warcki


Rok temu z powodu moich niezrozumiałych teraz powódek wolałem jechać do Mykanowa na bieg z przeszkodami, niż pojechać z grupą do Warty na Bieg Warcki. W tym roku na szczęście mogłem się zrehabilitować. Łącznie w dziesięć osób z naszego stowarzyszenia wybraliśmy się więc na II Bieg Warcki na dystansie pięciu kilometrów do pobliskiej Warty, położonej około piętnastu kilometrów od naszego miasta rodzimego. Pogoda zapowiadał się idealna na szybkie bieganie, choć na pewno nie lepsza od atmosfery, bo w tak silnej grupie ‘niebieskich ludzików’ była na najwyższym poziomie. Moją taktykę na bieg ułożyłem na około 30 minut przed startem. Postanowiłem biec z Krzyśkiem i wspierać Olę, tak by bardziej myślała jak uciszyć swoich gadających i denerwujących kolegów, niż tym jak bardzo jest zmęczona.
Skończyliśmy w około 27 minut z uśmiechami na twarzy i ogromną satysfakcją. Takie biegi cieszą, zarówno tym, że można tam spotkać sporą ilość znajomych, tym że są blisko i co najważniejsze tym, że jeździmy na nie w tak licznych składach. Już dla samych takich wyjazdów warto zacząć biegać. Na koniec swojej krótkiej relacji kieruję słowa do osób, które nie pojechały. ŻAŁUJCIE! Nie zawsze warto biegać na maksa i się spinać, czasami liczy się to, że można spędzić razem miło czas.

czwartek, 17 września 2015

Drugi maraton - Wrocław

Ile można nauczyć się przez pięć miesięcy? Ile można wyciągnąć błędów z debiutu w maratonie, by nie powtórzyć ich ponownie? Miałem okazje, by to sprawdzić na własnej skórze.  Niespełna pięć miesięcy po swoim debiucie na dystansie maratońskim w Łodzi, postanowiłem znów podjąć wyzwanie i pokonać kolejną ze swoich granic. 
Tym razem zacząłem rozsądniej niż ostatni, a mianowicie zacząłem od jedzenia. Około miesiąc przed samym startem zapisałem się na siłownię (nie samym bieganiem człowiek żyje! Trzeba wzmacniać ciało!) i zacząłem sumiennie przestrzegać diety, dzięki której wierzyłem, że stanę silniejszy na linii startu. Podobno jesteśmy tym co jemy, więc to na pewno ma jakiś wpływ na sam bieg. Sam maraton miał wystartował o godzinie dziewiątej w niedziele 13 września. Od czwartku, czyli trzy dni wcześniej, zacząłem przysłowiowo ‘ładować’ w siebie węglowodany. Zrobiłem to na pewno sumienniej niż w swoim debiucie. Przez trzy dni chodziłem nakręcony jak ten króliczek z reklamy Duracel, więc po prostu musiało być dobrze.
Pod względem przygotowań żywnościowych i mentalnych wszystko szło tak jak powinno.
Trochę gorzej było z przygotowaniami fizycznymi. Nie mówiąc o wzmacnianiu siłowym, trochę mało biegałem. Wszystko przez głupotę, z której tak bardzo słynie każdy biegacz, bez wyjątku. BÓLU NIE DA SIĘ WYBIEGAĆ! Szargani swoim ego i stwierdzeniem jacy to my nie jesteśmy silni, niejednokrotnie szliśmy na trening, gdy nas coś lekko pobolewało. Przecież nie jestem głupi i nie odpuszczę treningu… Prawda? Przez wiele moich relacji przewijał się ten problem (shin splits). Mam nadzieję, że teraz będę trochę rozważniejszy i w końcu się za to wezmę. Ale przecież najpierw muszę wystartować, przecież już mam opłacony bieg… Ech te nasze biegowe niespełnione ambicje.
Do Wrocławia jedziemy z Arturem i Tomkiem w sobotnie popołudnie. Odbieramy pakiety sobie oraz Marcinowi, Magdzie i Piotrkowi, z którymi spotkamy się na około godzinę przed startem. Następnie wybieramy się do motelu, gdzie zarezerwowaliśmy sobie przedstartowe spanie. Teraz pozostał tylko relaks, oglądanie jak Majka zdobywa podium w Vuelcie, porządna porcja makaronu i można już zacząć odliczanie do startu. Stres i zdenerwowanie na pewno były mniejsze niż przed debiutem w Łodzi, niemniej jednak były. Przede wszystkim baliśmy się pogody, gdyż miało być dość upalnie jak na bieganie. Wszelkie bolączki utonęły gdzieś w morzu biegowych konwersacji i takim oto sposobem wszyscy zasnęliśmy.
Dzień startowy, pobudka o godzinie 6 rano. Tradycyjnie już chyba bułka z dżemem i miodem oraz banan. Niemalże jak za czasów świetności Adama Małysza. Następnie poranna toaleta, czyli rytuał każdego biegacza, który dało się dosłownie wyczuć, gdyż w motelu najwyraźniej nocowało więcej maratończyków.
Mała batalia i jakoś ujdzie. Przebieramy się, pakujemy rzeczy i jedziemy na stadion miejski. Spotykamy się ze znajomymi, przekazujemy pakiety, robimy tradycyjnie już wspólne zdjęcie, trochę rozmawiamy i ustawiamy się powoli na starcie. Ustawiam się między balonami na 4h i 4h15min. Moim głównym celem było przebiec maraton w miarę w równym tempie i nie zatrzymać się ani razu. Start spokojny w tempie lekko ponad sześciu minut, tak jak planowałem. Po około trzech kilometrach tempo wzrosło do około sześciu minut. Na każdym punkcie wedle rad Artura piłem dość sporo wody (po 30km izotoników) i brałem parę kostek cukru. Już teraz mogę powiedzieć, że jest to bardzo dobry sposób na upał, którego jednak nie dało się uniknąć. Po około godzinie biegu można było już zacząć odczuwać wznoszące się coraz wyżej słońce.
Czyli najzwyczajniej zaczęło przypiekać. Biegnąc maraton, człowiek ma mnóstwo czasu na przemyślenia. U mnie odzwierciedla się to w huśtawce nastrojów, które towarzyszą mi naprzemiennie przez cały bieg. Najpierw jest to euforia ze startu. Następnie pojawia się nutka strachu czy dam radę. Przejdźmy do rzeczy najciekawszych, czyli okolic kilometra 32. W debiucie te kilometry okazały się decydujące i zabójcze. Mogły być efektem za wysokiego tempa lub zwyczajnego nieprzygotowania. We Wrocławiu… udało się pokonać tę ‘przeszkodę’! Tempo może faktycznie trochę spadło, ale były
  to sekundy, na których mi tak bardzo nie zależało. Gorzej zaczęło robić się od 40km. Tak blisko do mety, a jednocześnie jeszcze kawał drogi.
W głowie roiło się mnóstwo najczarniejszych scenariuszy, a nogi miały dosyć. Ale wygrałem, nie zatrzymałem się i na ostatnim kilometrze znów siły wróciły, jeśli tak w ogóle można to nazwać. Ostatnia prosta, wbiegam szczęśliwy i wzruszony. Udało się zrealizować cel, przebiegłem maraton bez zatrzymania i poprawiłem czas o pięć minut i kilkanaście sekund. Kolejny schodek zdobyty. Co tam bolące biodro, kolano, plecy… To wszystko minie. Następnego dnia będę miał problem ze zwykłymi czynnościami, ale to tez jest nie ważne! Ważne jest to, że robię to co kocham!
Gratulacje dla wszystkich, którzy ukończyli ten bieg, a w szczególności kolegom i koleżance z grupy! Wyjazdy z Wami to sama przyjemność, a wiem, że będzie ich więcej.



poniedziałek, 7 września 2015

V Złoczewski Bieg „Po Węgiel”



Dokładnie rok mija od poprzedniej edycji Złoczewskiego Biegu „po Węgiel”. Dokładnie jak rok temu mogę powiedzieć to samo. Miło pojechać dla odmiany na zawody gdzieś blisko własnego miejsca zamieszkania. Gdy jedziemy na jakiś bieg bliżej, zmienia się mnóstwo niepozornie błahych rzeczy. Na przykład to, że można pospać trochę dłużej w niedzielny poranek, a nie zrywać się z samego rana. Również to, że można zabrać ze sobą trochę mniej rzeczy, bo można już mieć na sobie strój przygotowany na start. Dodatkowym atutem jak się okazało, jest zabranie mojej kochanej mamy. Służyła dzielnie za osobistego fotografa, ale i do samego startu mogłem zostać w ciepłej klubowej kurtce i oddać ją jej przed samym startem. Dzięki czemu kochany synek mógł przez dłuższy czas zachować odpowiednią temperaturę ciała w ten jakże chłodny, wietrzny i nieprzyjemny dzień.

Tym razem w Złoczewie pojawiło się od nas trzech biegaczy: ja, Jacek i Kuba. Gdy ich spotkałem po odebraniu numerka startowego, od razu przystąpiliśmy do obowiązków służbowych, czyli ‘strzelenia’ sobie… oczywiście pamiątkowego zdjęcia.

Chwila rozgrzewki, pogaduchy z innymi zawodnikami i jednocześnie znajomymi i ustawialiśmy się wszyscy na linię startu. Osób było około dwudziestu pięciu. Z racji zbliżającego się maratonu we Wrocławiu (który już za niespełna tydzień) oraz znów odmawiającego posłuszeństwa organizmu, postanowiłem nie lecieć ile Pan Bóg da siły w nogach, tylko spokojnie rozplanować cały dystans, który wynosił około czterech i pół kilometra. Trasa identyczna jak rok temu. Bieg do lasu i zawrotka. W drugą stronę było dwa razy ciężej z powodu wiatru, który dął niemiłosiernie i niemalże zatrzymywał w miejscu. Na ostatnich metrach dołączył do nas ulubiony przyjaciel silnego wiatru, czyli zimny deszcz. Jeszcze trochę ‘walki’ i wlatuję z uśmiechem na metę wraz z Kubą.

Ostatecznie kończę swój drugi występ w Złoczewie na 14. miejscu z czasem 21:36, czyli dokładnie o półtorej minuty wolniej niż rok temu. Ale czy to coś znaczy? Zupełnie nic! Ważne, że kolejny obywatelski obowiązek spełniony i mogłem pobiec praktycznie z samymi znajomymi i miło spędzić niedzielne popołudnie. Teraz pozostaje lekko podleczyć bolącą nogę i czekać na Wrocław.