Ostatnimi czasy zbyt dużo się dzieje przez co czas płynie zdecydowanie
za szybko, ot takie oznaki dorosłego życia. I pomyśleć, że każdy młody człowiek
dąży do tego, by być dorosłym i niezależnym od nikogo. Jak to jest, że gdy
przychodzi upragniony moment, mimo iż mówiono nam setki razy, że będziemy
chcieli jeszcze wrócić do beztroskiego życia, musimy przekonać się o tym i tak
na sam koniec na własnej skórze?
Po pięknym wstępie mogę
przejść do długo wyczekiwanej, co z tego że głównie przeze mnie, relacji z
czeskiej Ostravy. Za gramanice wybraliśmy się w siedmioosobowym składzie. Do
wyboru były cztery dystanse: 5km, 10km, półmaraton i dystans królewski. Wszyscy
bezapelacyjnie zdecydowaliśmy się na pół maratonu. Dla mnie moment wydawał się
idealny, na dwa tygodnie przed startem w Maratonie Warszawskim, sprawdzeniem
samego siebie i ile zdołałem przepracować przez ostatnie kilkanaście tygodni.
Teoria teorią, a pogoda robi swoje. Ale o tym nieco później.
Start zawodów został
wyznaczony na godzinę dwunastą zero zero. Szkoda, że ten wrzesień ostatnimi
laty robi nas tak nieładnie w chu… i sprawia, że aura jest iście nie biegowa.
Jak się później okazało odczuwalna temperatura była spokojnie powyżej
trzydziestu kresek. O samym biegu za dużo nie ma co się rozpisywać. Ludzi
garstka, a to już pięćdziesiąta piąta edycja biegu. Organizacja też poniżej
oczekiwań. Plan biegu zmieniany co kilkadziesiąt minut. Początkowo była to
godzina czterdzieści pięć. Wraz ze zwiększającą się temperaturą plan został
skorygowany do godziny pięćdziesięciu, tak żeby sobie na spokojnie bieg
ukończyć, nie zarzynając się przy tym jednocześnie. Biegnąc większość trasy ze
Zbyszkiem, niemalże mdlejąc razem na jakiejś czeskiej obwodnicy, gdzie żar lał
się z niema i jednocześnie odbijał się od asfaltu, gdzie wody było jak na
lekarstwo, a nawet gorzej… plan sięgnął ostateczności, czyli zmieszczenia się w
dwóch godzinach. Cholera, nawet i to pod koniec było zagrożone! Ostatecznie
zmieściłem się w limicie plasując się na 61. miejscu z ponad trzystu
startujących, co tylko pokazuje, że wszyscy cierpieli równie mocno co ja. Pogoda
nie oszczędziła nikogo.
Niestety to nie koniec
komedii. Pomijając już bardzo małą ilość wody na trasie czy brak jakiegokolwiek
zabezpieczenia pod względem bezpieczeństwa, oczekiwanie na dekoracje trwało
blisko cztery godziny! Czekać było na co, bo zarówno Aneta jak i Jacek zajęli
kolejno drugie i pierwsze miejsce w swoich kategoriach wiekowych. Cztery
godziny, gdzie ludzie już ledwo wytrzymywali po trudnym biegu. Ale nie nie, to
nie koniec! Według wyników Aneta zajęła miejsce drugie w kategorii. Wychodząc
na scenę zaproszono ją na miejsce pierwsze, po czym po rozmowach z jakąś Czeską
zeszła ponownie na miejsce drugie i dostając taką tez statuetkę. Jednakże w
oficjalnych wynikach po biegu była… na miejscu pierwszym. Fuck logic! Kolejnym absurdem
były już same kategorie wiekowe. Ja i Kacper zostaliśmy klasyfikowany w
kategorii M39, bo nie było żadnej niższej. Fuck logic x2!
Czeska komedia będzie
kojarzyć mi się zdecydowanie z Ostravą. Choć ogólnie przyjmując trzeba uznać to
za bardzo udany i sympatyczny wyjazd. Pomijając już jazdę na oparach paliwa i
wszystko co zostało wyżej wymienione, takie wyjazdy pamięta się przez całe
życie, a przecież o to w tym wszystkim chodzi!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz