wtorek, 27 października 2015

35. Bieg Warciański w Kole

Jeśli nie trenujesz systematycznie, nie możesz liczyć na cuda. Jeśli biegasz mało i nie dajesz z siebie wszystkiego, nie osiągniesz nigdy wyników jakich byś chciał. Z takim nastawieniem w głowie wybrałem się na 35. Bieg Warciański do Koła. Zapisując się na ten start miałem chęć poprawienia swojego dotychczasowego czasy na dystansie dziesięciu kilometrów. Gdy do wyjazdu zostawało coraz mniej czasu, to wiedziałem, że nie mogę spodziewać się tego, co zaplanowałem kilka miesięcy temu. Wpływ na to miało kilka aspektów. Przede wszystkim dwa maratony oraz mała ilość treningów szybkościowych, czy w ogóle jakichkolwiek treningów.
Plany również pozmieniały się z biegiem czasu i moment pomaratoński pokrył się z nowo zaplanowaną przerwą biegową. Nie skłamię więc jeśli powiem, że byłbym bardzo zaskoczony, gdyby pomimo braku tych wcześniej wspomnianych elementów, udało się uzyskać zadowalający czas. Postanowiłem więc pobiec na tyle, na ile się da i zobaczyć co zostało w nogach z początku sezonu. Rozgrzewka długa, porządna, czyli wszystko tak jak należy. Czułem się super. Na start wywieźli nas autokarami do lasu, po czym tą samą drogą powracaliśmy do miasta, gdzie oczywiście usytuowana była meta. Chyba jedyny bieg w Polsce, gdzie tak się to wszystko odbywa.
Aura bardzo sprzyjająca, choć wiatr momentami przeszkadzał. Początek? Za szybki… Tak jakbym jednak wierzył, że uda mi się pobiec szybciej niż jestem w stanie.
Przez jakieś trzy kilometry biegnę z Kacprem i razem wyprzedzamy Marcina Świerca, wielokrotnego reprezentanta naszego kraju na mistrzostwach świata i europy w biegach górskich. Krótka wymiana zdań i biegniemy dalej swoje. Po około połowie dystansu Kacper zaczynał mi się oddalać, a ja bardziej zacząłem walczyć ze swoimi myślami niż z nogami. Na siódmym kilometrze tym razem wyprzedził mnie Marcin życząc powodzenia. Drobnostki, a cieszą.
 Pod koniec już zdecydowanie słabnę, ale wbiegam w miarę szczęśliwy na metę. Jak na brak treningów, czas 45:51 jest w miarę zadowalający. Był to ostatni start w tym sezonie. Teraz czas na uporządkowanie myśli i zimową orkę czas zacząć. Wrócę silniejszy, mocniejszy i pełen energii. Do zobaczenia!

niedziela, 18 października 2015

Poznań Maraton - jestem silniejszy niż myślę!

Niespełna miesiąc po mojej przygodzie we wrocławskim maratonie, pojechałem podbijać Poznań. Czemu taka kolejność i krótka przerwa? Wszystko za sprawą rodzącego się w głowie planu zdobycia korony maratonów polskich (ot taka zachciewajka). W związku z czym, bieg był planowany raczej w formie rekreacji i zwykłego zaliczenia dystansu. Niestety (bądź stety) plany zmieniły się na tydzień przed startem. Elementem, który zmienił taktykę, była propozycja mojego kolegi Marcina, który zaproponował mi zającowanie na złamanie magicznej bariery czterech godzin na królewskim dystansie. Tydzień po Poznaniu pobiegnie w ultramaratonie - Szlakiem Orlich Gniazd na dystansie 164 km. Start w Krakowie. Meta w Częstochowie (relacje piszę z tygodniowym opóźnieniem, więc już wiem, że Marcin pokonał ten dystans, to jest kozak!). Poznań chciał potraktować treningowo, więc grzechem nie było skorzystać z takiej propozycji, tym bardziej, że szybko ponownie takowa może się nie nadarzyć. Niestety ludzki umysł jest chyba zbyt rozwinięty i często lubi płatać nam figle. Przyznam otwarcie, że bardzo się bałem tego biegu, a niepewność z każdym kolejnym dniem była większa. Czy jestem w stanie to zrobić? Czy na pewno dam radę? Te i wiele innych pytań zaprzątało mi głowę przez praktycznie każdą wolną chwilę. Przyszedł czas wyjazdu, a pakiety odebrał nam dzień wcześniej Jarek, który zresztą też miał z nami biec. Wyruszyliśmy w niedzielny poranek (?!) o 5. Prognozy pogodowe już od tygodnia były notorycznie sprawdzane i zapowiadały się obiecujące. Temperatura lekko na plusie, żadnych zachmurzeń. Na trasie komputer pokładowy pokazywał temperaturę sześć kresek poniżej zera, w Poznaniu było już jeden na plusie. Gdy przebieraliśmy się przy samochodzie to bardziej byłem skłonny do stwierdzenia, że stoję na śniegu…


Przemarznięci dotarliśmy do głównej hali ‘odpraw’, gdzie mieliśmy spotkać się z Jarkiem. Wybiegając trochę do przodu i pomijając zbędne pierdoły… ustawiliśmy się w trójkę na starcie. Zimno jak jasna cholera, ale zaraz się rozgrzejemy. Początek bardzo spokojny, tak jak rozplanował Marcin. Wszystko miał rozpisane, więc ja niczym się starałem nie przejmować tylko biec za moimi zającami. Jak już nie raz powtarzałem, biegać wolno też trzeba potrafić, o czym nieraz musiałem przypominać hulającym swawolnie zającom, którym tempo podczas pogaduszek nieco wzrastało. Ale powiedzmy, że zbyt często tego nie robiłem :D Z każdą minutą aura stawała się bardziej sprzyjająca, a po dwóch godzinach robiło się już… gorąco? Momentami tylko wiatr przypominał mi o tym, że miało być ponoć chłodniej w  tym Poznaniu. Nie będę ukrywał, od samego początku męczył mnie ten bieg i musiałem być mocno skoncentrowany.
Jest to wstęp do tego co wydarzyło się około 29km, a wcześniej około 25km. Zacząłem odczuwać dyskomfort w moim lewym kolanie. Przez dwa kilometry go zwyczajnie bagatelizowałem, następnie nasilił się i postanowiłem zażyć tabletkę. W głowie miałem tylko najgorsze scenariusze, choć muszę przyznać, że chłopaki naprawdę mentalnie się spisali i podnosili mnie na duchu. Po około pięciu kilometrów przebiegnięciu z bólem, wygrał rozsądek. Koniec. Teraz na ile pozwoli mi zdrowie będę szedł i biegł na przemian do mety, by bardziej nie uszkodzić kolana. Szkoda sezonu i zdrowia, jeszcze się nabiegam. Tak więc puściłem swoich Zająców w siną dal, a sam w tempie żółwia walczyłem już tylko ze sobą. Czy to tak naprawdę była kontuzja? Czy może tylko przestraszony umysł i psychika nie wytrzymały i zwyczajnie dogadały się drogą handlu z kolanem? Bardziej jestem skłonny ku tej drugiej opinii, bo już raczej wszystko w porządku. Piszę raczej, gdyż zwyczajnie nie chcę zapeszać. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Na 40km spotkałem Rysia Kałaczyńskiego, który przebiegł 366 maratonów w 366 dni. Miałem też ze sobą telefon i wykonałem parę telefonów, które miały za zadanie podnieść mnie na duchu. Poznań opuszczam z wynikiem 4:38 z groszami, mimo wszystko z uśmiechem oraz z kolejną ogromną dawką doświadczenia. Teraz trochę relaksu, start w Kole i zimowa orka. Do zobaczenia!
PS. Dziękuję wszystkim za miłe słowa i za wsparcie jakim mnie obdarowujecie, to cholernie pomaga!