piątek, 9 września 2016

Zduńskowolska Dycha i nieco odmienny tryb życia...

    Po ciężkich i trudnych zawodach, szczególnie tych rozgrywanych w totalnym skwarze, ciężko mi jest się zebrać i cokolwiek napisać. Wmawiam sobie zwyczajnie, że mi się nie chce, ale jest to raczej związane ze zmęczeniem. Zmęczeniem, które daje o sobie dopiero znać dzień, a nawet dwa dni po zawodach. Dopiero gdy upłynie odpowiedni okres czasu, zbieram wszystkie myśli do kupy i potrafię napisać coś o tym co było już prawie tydzień temu. Spokojnie, pamiętam wszystko jeszcze doskonale, a pogoda za oknem pięknie mi w tym pomaga…
            W Zduńskiej Woli miałem okazję wystartować drugi rok z rzędu. W edycji poprzedniej startowałem tuż po Nocnym Półmaratonie we Wrocławiu. Tak cudowne wspomnienia nie zdarzają się zbyt często, więc pozwolę sobie przytoczyć fragment. „Wyjechaliśmy z Wrocławia około godziny pierwszej w nocy, a w domu byłem za kwadrans trzecia. Niemiłosiernie zmęczony z obolałymi nogami, ale i przeszczęśliwy. Wymieniłem parę zdań na gorąco z mamą i położyłem się spać. Po niecałej godzinie twardego snu, zadzwoniła do mnie siostra żebym pojechał po nią i jej narzeczonego na wesele. Z góry wiedziałem, że czeka mnie coś takiego, więc nie było to żadne zaskoczenie. Odebrałem ich i wróciłem do domu około godziny 4:30. Położyłem się spać z ustawionym zegarkiem na godzinę ósmą rano.” W tym roku było nieco delikatniej. Dzień wcześniej wystartowałem w Złoczewie na dystansie siedmiu i pół kilometra, choć również w niemiłosiernym skwarze i nie wiedząc czemu poleciałem dość mocno, chyba nawet za. Zmęczenie na pewno mniejsze niż rok temu, ale chwile spędzone również bardzo miło.
Wracając myślami kilka miesięcy wstecz, start w Zduńskiej Woli miał być mocnym testem i sprawdzianem ile wypracowałem. Warto zaznaczyć, że trenowałem głównie wytrzymałość, a nie szybkość. Pogoda jak to bywa we wrześniu, lubi krzyżować plany biegaczy… Tak było i tym razem. Zacząłem dość żwawo i równo, do piątego kilometra szło bardzo dobrze. Gdy pomiar dżipiesowski swoim okrzykiem radości pokazał pokonanie połowy dystansu, poczułem się jakby ktoś zaczął zabierać mi energię tak niezbędną do ukończenia biegu w założonym wcześniej czasie. Walka trwała do samego końca, momentami przyspieszałem, a momentami gasłem. Bieg był niemiarodajny i traciłem dużo sił. Ósmy kilometr okazał się istną gehenną, na szczęście po niej w iście hollywoodzkim stylu podniosłem się ku niebiosom i ostatnie dwa kilometry, ponownie podręcznikowo szarpiąc, pokonać w dobrym czasie. Po wpadnięciu na metę totalnie opadłem z sił, do życiówki brakło czternaście sekund, czyli dużo i niewiele. Spokojnie w lepszych warunkach biegowych jestem w stanie pobiec o wiele szybciej. Jeśli tylko kolejne trzy starty wrześniowe pokonam wedle planu, to w październiku spróbujemy jeszcze raz z popularną dyszką.

            Jednak jak człowiek chce, to potrafi coś skleić, nawet gdy minie kilka dni i emocje opadną już na dobre. Ostatnie dwa tygodnie zostały mi wyjęte totalnie z życia, którego tryb diametralnie się zmienił. Z człowieka mającego czas na wszystko, czas ten straciłem. Stałem się dorosłym człowiekiem, który od godziny dziewiątej do siedemnastej ma inne obowiązki, a po tym czasie nie do końca ma już chęci na treningi. Mam nadzieję, że to tylko kwestia wpadnięcia w rytm. Teraz czas na weekend w Ostravie! Ahoj!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz