Po ciężkich i trudnych zawodach, szczególnie tych
rozgrywanych w totalnym skwarze, ciężko mi jest się zebrać i cokolwiek napisać.
Wmawiam sobie zwyczajnie, że mi się nie chce, ale jest to raczej związane ze
zmęczeniem. Zmęczeniem, które daje o sobie dopiero znać dzień, a nawet dwa dni
po zawodach. Dopiero gdy upłynie odpowiedni okres czasu, zbieram wszystkie
myśli do kupy i potrafię napisać coś o tym co było już prawie tydzień temu.
Spokojnie, pamiętam wszystko jeszcze doskonale, a pogoda za oknem pięknie mi w
tym pomaga…
W Zduńskiej Woli miałem okazję wystartować drugi rok z rzędu. W edycji
poprzedniej startowałem tuż po Nocnym Półmaratonie we Wrocławiu. Tak cudowne
wspomnienia nie zdarzają się zbyt często, więc pozwolę sobie przytoczyć
fragment. „Wyjechaliśmy z
Wrocławia około godziny pierwszej w nocy, a w domu byłem za kwadrans trzecia.
Niemiłosiernie zmęczony z obolałymi nogami, ale i przeszczęśliwy.
Wymieniłem parę zdań na gorąco z mamą i położyłem się spać. Po niecałej
godzinie twardego snu, zadzwoniła do mnie siostra żebym pojechał po nią i jej
narzeczonego na wesele. Z góry wiedziałem, że czeka mnie coś takiego, więc nie
było to żadne zaskoczenie. Odebrałem ich i wróciłem do domu około godziny 4:30.
Położyłem się spać z ustawionym zegarkiem na godzinę ósmą rano.” W tym roku
było nieco delikatniej. Dzień wcześniej wystartowałem w Złoczewie na dystansie
siedmiu i pół kilometra, choć również w niemiłosiernym skwarze i nie wiedząc
czemu poleciałem dość mocno, chyba nawet za. Zmęczenie na pewno mniejsze niż
rok temu, ale chwile spędzone również bardzo miło.
Wracając
myślami kilka miesięcy wstecz, start w Zduńskiej Woli miał być mocnym testem i
sprawdzianem ile wypracowałem. Warto zaznaczyć, że trenowałem głównie
wytrzymałość, a nie szybkość. Pogoda jak to bywa we wrześniu, lubi krzyżować
plany biegaczy… Tak było i tym razem. Zacząłem dość żwawo i równo, do piątego
kilometra szło bardzo dobrze. Gdy pomiar dżipiesowski swoim okrzykiem radości
pokazał pokonanie połowy dystansu, poczułem się jakby ktoś zaczął zabierać mi
energię tak niezbędną do ukończenia biegu w założonym wcześniej czasie. Walka
trwała do samego końca, momentami przyspieszałem, a momentami gasłem. Bieg był
niemiarodajny i traciłem dużo sił. Ósmy kilometr okazał się istną gehenną, na
szczęście po niej w iście hollywoodzkim stylu podniosłem się ku niebiosom i
ostatnie dwa kilometry, ponownie podręcznikowo szarpiąc, pokonać w dobrym
czasie. Po wpadnięciu na metę totalnie opadłem z sił, do życiówki brakło czternaście
sekund, czyli dużo i niewiele. Spokojnie w lepszych warunkach biegowych jestem
w stanie pobiec o wiele szybciej. Jeśli tylko kolejne trzy starty wrześniowe
pokonam wedle planu, to w październiku spróbujemy jeszcze raz z popularną
dyszką.
Jednak jak człowiek chce, to potrafi coś skleić, nawet gdy minie kilka dni i
emocje opadną już na dobre. Ostatnie dwa tygodnie zostały mi wyjęte totalnie z
życia, którego tryb diametralnie się zmienił. Z człowieka mającego czas na
wszystko, czas ten straciłem. Stałem się dorosłym człowiekiem, który od godziny
dziewiątej do siedemnastej ma inne obowiązki, a po tym czasie nie do końca ma
już chęci na treningi. Mam nadzieję, że to tylko kwestia wpadnięcia w rytm.
Teraz czas na weekend w Ostravie! Ahoj!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz