środa, 30 grudnia 2015

IV Bieg Świąteczny w Ruścu

Gdy inni jeszcze odpoczywali po świątecznym obżarstwie lub wieńczyli swoje dzieło, ja wraz z Witkiem i Marcinem wybraliśmy się 27 grudnia do Ruśca na IV już edycję Biegu Świątecznego. Wraz  z Witkiem mieliśmy okazję być tam rok temu i mogliśmy porównać co się zmieniło. Przede wszystkim pogoda, rok temu było minus dziesięć na dworze i lekka pokrywa śnieżna, w tym roku natomiast dziesięć stopni na plusie. Dzięki temu mogliśmy spokojnie się przebrać przy samochodzie. Ilość uczestników wzrosła chyba dwukrotnie względem zeszłorocznej imprezy, nawet sam Korwin-Mikke się pojawił ;) Po uprzedniej rozgrzewce pod postacią truchtu i wymachów (co po świętach nie należało do najprostszych czynności), ustawiliśmy się na start. Pierwszy kilometr wiódł asfaltem, następnie droga prowadziła do lasu. Obsuwający się spod butów piasek, wystające i śliskie korzenie sprawiały, że trzeba było bardzo uważać i być dobrze skupionym żeby nie zaliczyć gleby. Wybiegliśmy z lasu w miejscu, w którym do niego wbiegaliśmy i pozostała przed nami ostatnia asfaltowa prosta (ta sama co na początku). Ależ to miłe uczucie wybiec na asfalt z tak wymagającego terenu, ulga dla stawów. Mocny finisz i koniec, można odpocząć po prawie siedmiu kilometrach. Kończę na 62. miejscu (bieg ukończyło 254 osoby), z czasem co prawda gorszym od tego sprzed roku, ale trasa była o około trzysta metrów dłuższa.
Chwila rozluźnienia i widzę jak bieg kończy Marcin, następnie po chwili zastanowienia postanowiłem się lekko rozbiegać i przy okazji potowarzyszyć Witkowi na końcówce. Gdy wszyscy chwilę ochłonęliśmy, zjedliśmy żurek, kiełbaskę, następnie chwilę się porozciągaliśmy i wybraliśmy się w podróż powrotną. 10zł wpisowego, miła atmosfera, nie za daleko od domu – to właśnie lubię w takich kameralnych biegach, o których niestety wie chyba jeszcze mało osób.

piątek, 25 grudnia 2015

Iście biegowe święta!

Święty Mikołaj odwiedza ponoć tylko grzeczne dzieci. Wychodzi na to, że w tym roku byłem najgrzeczniejszy na świecie! Święty pod postacią mojej kochanej dziewczyny przyniósł mi świąteczny zestaw biegacza! Zdziwienie i radość przeogromne. Zacznijmy od samej paczki, w barwach Grupy Biegowej "Sieradz Biega" oczywiście z logo, bo jakże by inaczej! A w środku:
  • medale najlepszego chłopaka, czyli czekoladowe monety,
  • numer startowy z moich pierwszych w życiu zawodów biegowych (10.05 data naszego poznania), a pod całością kryje się pudełko merci,
  • Stoperan, lek przeciwbiegunkowy w postaci kinderek,
  • Glukozamina to nic innego jak żelki haribo,
  • isostar, czyli żele energetyczne Bakuś,
  • Magnez skurcz to ukryte cukierki,
  • Voltaren, żel na stawy to mleczko w tubce,
  • 4move, napój izotoniczny w postaci orzeszków w czekoladzie,
  • wafelki witaminowe Oshee,
  • Garmin Forerunner 310XT, pudełko również wykonane samodzielnie, które do złudzenia przypomina oryginał, który posiadam.
Taki prezent to skarb, a taka dziewczyna to skarb jeszcze większy! Nie wiem tylko czy sobie na to wszystko zasłużyłem... :) 

Żeby nie było, że jestem gorszy... :) Dziewczyna dostała ode mnie m.in. własnoręcznie uszyte Misie Koala :)

niedziela, 20 grudnia 2015

Wspominki #1

Wspominki #1
9 listopada 2014r. Za oknem wiał wiatr i lał deszcze, a ja z niewiadomych mi dotąd przyczyn założyłem swój szary dres i postanowiłem, że pójdę pobiegać. Chyba miałem dosyć swojego dotychczasowego życia i postanowiłem coś z tym zrobić. Nie tylko chciałem coś zrobić, ale to zrobiłem. Wróciłem ledwo żywy, chciało mi się wymiotować i miałem dosyć. Po ciepłej kąpieli wskoczyłem od razu do łóżka i poszedłem spać. Następnego dnia obudziłem się cały obolały i chyba przeziębiony. Nie było łatwo, ale postanowiłem podjąć wyzwanie systematycznego biegania. Kolejne treningi były lżejsze od tego pierwszego, ale to właśnie ten skok na głęboką wodę dał mi dużo motywacji do dalszego działania.
Nieważne jest to, że ledwo żyłem. Nieważne jest to, że ciężko nazwać to biegiem. Nieważne jest to, że byłem potem chory. Ważne jest to, że się nie poddałem.
24 listopada dzięki rozmowie z Jackiem Cabajem (dzięki stary za to, że we mnie nie wierzyłeś na początku, wiesz dobrze czemu!) poszedłem na swój pierwszy trening Sieradz Biega i przebiegłem swoje pierwsze 10 kilometrów w życiu. Takie chwile pozostają w pamięci na zawsze, niesamowite wspomnienia. Kto by pomyślał, że to dopiero wszystko się rozkręca…
PS. Ciekawostka. 9 listopada wyszedłem na swój pierwszy oficjalny ‘trening’, a dzień wcześniej, tj.8 listopada, wstąpiłem formalnie do Stowarzyszenia Grupa Biegowa „Sieradz Biega”.

Tak oto wyglądały moje pierwsze biegowe kroki :) Pamiętacie swoje?

wtorek, 27 października 2015

35. Bieg Warciański w Kole

Jeśli nie trenujesz systematycznie, nie możesz liczyć na cuda. Jeśli biegasz mało i nie dajesz z siebie wszystkiego, nie osiągniesz nigdy wyników jakich byś chciał. Z takim nastawieniem w głowie wybrałem się na 35. Bieg Warciański do Koła. Zapisując się na ten start miałem chęć poprawienia swojego dotychczasowego czasy na dystansie dziesięciu kilometrów. Gdy do wyjazdu zostawało coraz mniej czasu, to wiedziałem, że nie mogę spodziewać się tego, co zaplanowałem kilka miesięcy temu. Wpływ na to miało kilka aspektów. Przede wszystkim dwa maratony oraz mała ilość treningów szybkościowych, czy w ogóle jakichkolwiek treningów.
Plany również pozmieniały się z biegiem czasu i moment pomaratoński pokrył się z nowo zaplanowaną przerwą biegową. Nie skłamię więc jeśli powiem, że byłbym bardzo zaskoczony, gdyby pomimo braku tych wcześniej wspomnianych elementów, udało się uzyskać zadowalający czas. Postanowiłem więc pobiec na tyle, na ile się da i zobaczyć co zostało w nogach z początku sezonu. Rozgrzewka długa, porządna, czyli wszystko tak jak należy. Czułem się super. Na start wywieźli nas autokarami do lasu, po czym tą samą drogą powracaliśmy do miasta, gdzie oczywiście usytuowana była meta. Chyba jedyny bieg w Polsce, gdzie tak się to wszystko odbywa.
Aura bardzo sprzyjająca, choć wiatr momentami przeszkadzał. Początek? Za szybki… Tak jakbym jednak wierzył, że uda mi się pobiec szybciej niż jestem w stanie.
Przez jakieś trzy kilometry biegnę z Kacprem i razem wyprzedzamy Marcina Świerca, wielokrotnego reprezentanta naszego kraju na mistrzostwach świata i europy w biegach górskich. Krótka wymiana zdań i biegniemy dalej swoje. Po około połowie dystansu Kacper zaczynał mi się oddalać, a ja bardziej zacząłem walczyć ze swoimi myślami niż z nogami. Na siódmym kilometrze tym razem wyprzedził mnie Marcin życząc powodzenia. Drobnostki, a cieszą.
 Pod koniec już zdecydowanie słabnę, ale wbiegam w miarę szczęśliwy na metę. Jak na brak treningów, czas 45:51 jest w miarę zadowalający. Był to ostatni start w tym sezonie. Teraz czas na uporządkowanie myśli i zimową orkę czas zacząć. Wrócę silniejszy, mocniejszy i pełen energii. Do zobaczenia!

niedziela, 18 października 2015

Poznań Maraton - jestem silniejszy niż myślę!

Niespełna miesiąc po mojej przygodzie we wrocławskim maratonie, pojechałem podbijać Poznań. Czemu taka kolejność i krótka przerwa? Wszystko za sprawą rodzącego się w głowie planu zdobycia korony maratonów polskich (ot taka zachciewajka). W związku z czym, bieg był planowany raczej w formie rekreacji i zwykłego zaliczenia dystansu. Niestety (bądź stety) plany zmieniły się na tydzień przed startem. Elementem, który zmienił taktykę, była propozycja mojego kolegi Marcina, który zaproponował mi zającowanie na złamanie magicznej bariery czterech godzin na królewskim dystansie. Tydzień po Poznaniu pobiegnie w ultramaratonie - Szlakiem Orlich Gniazd na dystansie 164 km. Start w Krakowie. Meta w Częstochowie (relacje piszę z tygodniowym opóźnieniem, więc już wiem, że Marcin pokonał ten dystans, to jest kozak!). Poznań chciał potraktować treningowo, więc grzechem nie było skorzystać z takiej propozycji, tym bardziej, że szybko ponownie takowa może się nie nadarzyć. Niestety ludzki umysł jest chyba zbyt rozwinięty i często lubi płatać nam figle. Przyznam otwarcie, że bardzo się bałem tego biegu, a niepewność z każdym kolejnym dniem była większa. Czy jestem w stanie to zrobić? Czy na pewno dam radę? Te i wiele innych pytań zaprzątało mi głowę przez praktycznie każdą wolną chwilę. Przyszedł czas wyjazdu, a pakiety odebrał nam dzień wcześniej Jarek, który zresztą też miał z nami biec. Wyruszyliśmy w niedzielny poranek (?!) o 5. Prognozy pogodowe już od tygodnia były notorycznie sprawdzane i zapowiadały się obiecujące. Temperatura lekko na plusie, żadnych zachmurzeń. Na trasie komputer pokładowy pokazywał temperaturę sześć kresek poniżej zera, w Poznaniu było już jeden na plusie. Gdy przebieraliśmy się przy samochodzie to bardziej byłem skłonny do stwierdzenia, że stoję na śniegu…


Przemarznięci dotarliśmy do głównej hali ‘odpraw’, gdzie mieliśmy spotkać się z Jarkiem. Wybiegając trochę do przodu i pomijając zbędne pierdoły… ustawiliśmy się w trójkę na starcie. Zimno jak jasna cholera, ale zaraz się rozgrzejemy. Początek bardzo spokojny, tak jak rozplanował Marcin. Wszystko miał rozpisane, więc ja niczym się starałem nie przejmować tylko biec za moimi zającami. Jak już nie raz powtarzałem, biegać wolno też trzeba potrafić, o czym nieraz musiałem przypominać hulającym swawolnie zającom, którym tempo podczas pogaduszek nieco wzrastało. Ale powiedzmy, że zbyt często tego nie robiłem :D Z każdą minutą aura stawała się bardziej sprzyjająca, a po dwóch godzinach robiło się już… gorąco? Momentami tylko wiatr przypominał mi o tym, że miało być ponoć chłodniej w  tym Poznaniu. Nie będę ukrywał, od samego początku męczył mnie ten bieg i musiałem być mocno skoncentrowany.
Jest to wstęp do tego co wydarzyło się około 29km, a wcześniej około 25km. Zacząłem odczuwać dyskomfort w moim lewym kolanie. Przez dwa kilometry go zwyczajnie bagatelizowałem, następnie nasilił się i postanowiłem zażyć tabletkę. W głowie miałem tylko najgorsze scenariusze, choć muszę przyznać, że chłopaki naprawdę mentalnie się spisali i podnosili mnie na duchu. Po około pięciu kilometrów przebiegnięciu z bólem, wygrał rozsądek. Koniec. Teraz na ile pozwoli mi zdrowie będę szedł i biegł na przemian do mety, by bardziej nie uszkodzić kolana. Szkoda sezonu i zdrowia, jeszcze się nabiegam. Tak więc puściłem swoich Zająców w siną dal, a sam w tempie żółwia walczyłem już tylko ze sobą. Czy to tak naprawdę była kontuzja? Czy może tylko przestraszony umysł i psychika nie wytrzymały i zwyczajnie dogadały się drogą handlu z kolanem? Bardziej jestem skłonny ku tej drugiej opinii, bo już raczej wszystko w porządku. Piszę raczej, gdyż zwyczajnie nie chcę zapeszać. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Na 40km spotkałem Rysia Kałaczyńskiego, który przebiegł 366 maratonów w 366 dni. Miałem też ze sobą telefon i wykonałem parę telefonów, które miały za zadanie podnieść mnie na duchu. Poznań opuszczam z wynikiem 4:38 z groszami, mimo wszystko z uśmiechem oraz z kolejną ogromną dawką doświadczenia. Teraz trochę relaksu, start w Kole i zimowa orka. Do zobaczenia!
PS. Dziękuję wszystkim za miłe słowa i za wsparcie jakim mnie obdarowujecie, to cholernie pomaga!

czwartek, 24 września 2015

Bieganie i bliskie wyjazdy z grupą - II Bieg Warcki


Rok temu z powodu moich niezrozumiałych teraz powódek wolałem jechać do Mykanowa na bieg z przeszkodami, niż pojechać z grupą do Warty na Bieg Warcki. W tym roku na szczęście mogłem się zrehabilitować. Łącznie w dziesięć osób z naszego stowarzyszenia wybraliśmy się więc na II Bieg Warcki na dystansie pięciu kilometrów do pobliskiej Warty, położonej około piętnastu kilometrów od naszego miasta rodzimego. Pogoda zapowiadał się idealna na szybkie bieganie, choć na pewno nie lepsza od atmosfery, bo w tak silnej grupie ‘niebieskich ludzików’ była na najwyższym poziomie. Moją taktykę na bieg ułożyłem na około 30 minut przed startem. Postanowiłem biec z Krzyśkiem i wspierać Olę, tak by bardziej myślała jak uciszyć swoich gadających i denerwujących kolegów, niż tym jak bardzo jest zmęczona.
Skończyliśmy w około 27 minut z uśmiechami na twarzy i ogromną satysfakcją. Takie biegi cieszą, zarówno tym, że można tam spotkać sporą ilość znajomych, tym że są blisko i co najważniejsze tym, że jeździmy na nie w tak licznych składach. Już dla samych takich wyjazdów warto zacząć biegać. Na koniec swojej krótkiej relacji kieruję słowa do osób, które nie pojechały. ŻAŁUJCIE! Nie zawsze warto biegać na maksa i się spinać, czasami liczy się to, że można spędzić razem miło czas.

czwartek, 17 września 2015

Drugi maraton - Wrocław

Ile można nauczyć się przez pięć miesięcy? Ile można wyciągnąć błędów z debiutu w maratonie, by nie powtórzyć ich ponownie? Miałem okazje, by to sprawdzić na własnej skórze.  Niespełna pięć miesięcy po swoim debiucie na dystansie maratońskim w Łodzi, postanowiłem znów podjąć wyzwanie i pokonać kolejną ze swoich granic. 
Tym razem zacząłem rozsądniej niż ostatni, a mianowicie zacząłem od jedzenia. Około miesiąc przed samym startem zapisałem się na siłownię (nie samym bieganiem człowiek żyje! Trzeba wzmacniać ciało!) i zacząłem sumiennie przestrzegać diety, dzięki której wierzyłem, że stanę silniejszy na linii startu. Podobno jesteśmy tym co jemy, więc to na pewno ma jakiś wpływ na sam bieg. Sam maraton miał wystartował o godzinie dziewiątej w niedziele 13 września. Od czwartku, czyli trzy dni wcześniej, zacząłem przysłowiowo ‘ładować’ w siebie węglowodany. Zrobiłem to na pewno sumienniej niż w swoim debiucie. Przez trzy dni chodziłem nakręcony jak ten króliczek z reklamy Duracel, więc po prostu musiało być dobrze.
Pod względem przygotowań żywnościowych i mentalnych wszystko szło tak jak powinno.
Trochę gorzej było z przygotowaniami fizycznymi. Nie mówiąc o wzmacnianiu siłowym, trochę mało biegałem. Wszystko przez głupotę, z której tak bardzo słynie każdy biegacz, bez wyjątku. BÓLU NIE DA SIĘ WYBIEGAĆ! Szargani swoim ego i stwierdzeniem jacy to my nie jesteśmy silni, niejednokrotnie szliśmy na trening, gdy nas coś lekko pobolewało. Przecież nie jestem głupi i nie odpuszczę treningu… Prawda? Przez wiele moich relacji przewijał się ten problem (shin splits). Mam nadzieję, że teraz będę trochę rozważniejszy i w końcu się za to wezmę. Ale przecież najpierw muszę wystartować, przecież już mam opłacony bieg… Ech te nasze biegowe niespełnione ambicje.
Do Wrocławia jedziemy z Arturem i Tomkiem w sobotnie popołudnie. Odbieramy pakiety sobie oraz Marcinowi, Magdzie i Piotrkowi, z którymi spotkamy się na około godzinę przed startem. Następnie wybieramy się do motelu, gdzie zarezerwowaliśmy sobie przedstartowe spanie. Teraz pozostał tylko relaks, oglądanie jak Majka zdobywa podium w Vuelcie, porządna porcja makaronu i można już zacząć odliczanie do startu. Stres i zdenerwowanie na pewno były mniejsze niż przed debiutem w Łodzi, niemniej jednak były. Przede wszystkim baliśmy się pogody, gdyż miało być dość upalnie jak na bieganie. Wszelkie bolączki utonęły gdzieś w morzu biegowych konwersacji i takim oto sposobem wszyscy zasnęliśmy.
Dzień startowy, pobudka o godzinie 6 rano. Tradycyjnie już chyba bułka z dżemem i miodem oraz banan. Niemalże jak za czasów świetności Adama Małysza. Następnie poranna toaleta, czyli rytuał każdego biegacza, który dało się dosłownie wyczuć, gdyż w motelu najwyraźniej nocowało więcej maratończyków.
Mała batalia i jakoś ujdzie. Przebieramy się, pakujemy rzeczy i jedziemy na stadion miejski. Spotykamy się ze znajomymi, przekazujemy pakiety, robimy tradycyjnie już wspólne zdjęcie, trochę rozmawiamy i ustawiamy się powoli na starcie. Ustawiam się między balonami na 4h i 4h15min. Moim głównym celem było przebiec maraton w miarę w równym tempie i nie zatrzymać się ani razu. Start spokojny w tempie lekko ponad sześciu minut, tak jak planowałem. Po około trzech kilometrach tempo wzrosło do około sześciu minut. Na każdym punkcie wedle rad Artura piłem dość sporo wody (po 30km izotoników) i brałem parę kostek cukru. Już teraz mogę powiedzieć, że jest to bardzo dobry sposób na upał, którego jednak nie dało się uniknąć. Po około godzinie biegu można było już zacząć odczuwać wznoszące się coraz wyżej słońce.
Czyli najzwyczajniej zaczęło przypiekać. Biegnąc maraton, człowiek ma mnóstwo czasu na przemyślenia. U mnie odzwierciedla się to w huśtawce nastrojów, które towarzyszą mi naprzemiennie przez cały bieg. Najpierw jest to euforia ze startu. Następnie pojawia się nutka strachu czy dam radę. Przejdźmy do rzeczy najciekawszych, czyli okolic kilometra 32. W debiucie te kilometry okazały się decydujące i zabójcze. Mogły być efektem za wysokiego tempa lub zwyczajnego nieprzygotowania. We Wrocławiu… udało się pokonać tę ‘przeszkodę’! Tempo może faktycznie trochę spadło, ale były
  to sekundy, na których mi tak bardzo nie zależało. Gorzej zaczęło robić się od 40km. Tak blisko do mety, a jednocześnie jeszcze kawał drogi.
W głowie roiło się mnóstwo najczarniejszych scenariuszy, a nogi miały dosyć. Ale wygrałem, nie zatrzymałem się i na ostatnim kilometrze znów siły wróciły, jeśli tak w ogóle można to nazwać. Ostatnia prosta, wbiegam szczęśliwy i wzruszony. Udało się zrealizować cel, przebiegłem maraton bez zatrzymania i poprawiłem czas o pięć minut i kilkanaście sekund. Kolejny schodek zdobyty. Co tam bolące biodro, kolano, plecy… To wszystko minie. Następnego dnia będę miał problem ze zwykłymi czynnościami, ale to tez jest nie ważne! Ważne jest to, że robię to co kocham!
Gratulacje dla wszystkich, którzy ukończyli ten bieg, a w szczególności kolegom i koleżance z grupy! Wyjazdy z Wami to sama przyjemność, a wiem, że będzie ich więcej.



poniedziałek, 7 września 2015

V Złoczewski Bieg „Po Węgiel”



Dokładnie rok mija od poprzedniej edycji Złoczewskiego Biegu „po Węgiel”. Dokładnie jak rok temu mogę powiedzieć to samo. Miło pojechać dla odmiany na zawody gdzieś blisko własnego miejsca zamieszkania. Gdy jedziemy na jakiś bieg bliżej, zmienia się mnóstwo niepozornie błahych rzeczy. Na przykład to, że można pospać trochę dłużej w niedzielny poranek, a nie zrywać się z samego rana. Również to, że można zabrać ze sobą trochę mniej rzeczy, bo można już mieć na sobie strój przygotowany na start. Dodatkowym atutem jak się okazało, jest zabranie mojej kochanej mamy. Służyła dzielnie za osobistego fotografa, ale i do samego startu mogłem zostać w ciepłej klubowej kurtce i oddać ją jej przed samym startem. Dzięki czemu kochany synek mógł przez dłuższy czas zachować odpowiednią temperaturę ciała w ten jakże chłodny, wietrzny i nieprzyjemny dzień.

Tym razem w Złoczewie pojawiło się od nas trzech biegaczy: ja, Jacek i Kuba. Gdy ich spotkałem po odebraniu numerka startowego, od razu przystąpiliśmy do obowiązków służbowych, czyli ‘strzelenia’ sobie… oczywiście pamiątkowego zdjęcia.

Chwila rozgrzewki, pogaduchy z innymi zawodnikami i jednocześnie znajomymi i ustawialiśmy się wszyscy na linię startu. Osób było około dwudziestu pięciu. Z racji zbliżającego się maratonu we Wrocławiu (który już za niespełna tydzień) oraz znów odmawiającego posłuszeństwa organizmu, postanowiłem nie lecieć ile Pan Bóg da siły w nogach, tylko spokojnie rozplanować cały dystans, który wynosił około czterech i pół kilometra. Trasa identyczna jak rok temu. Bieg do lasu i zawrotka. W drugą stronę było dwa razy ciężej z powodu wiatru, który dął niemiłosiernie i niemalże zatrzymywał w miejscu. Na ostatnich metrach dołączył do nas ulubiony przyjaciel silnego wiatru, czyli zimny deszcz. Jeszcze trochę ‘walki’ i wlatuję z uśmiechem na metę wraz z Kubą.

Ostatecznie kończę swój drugi występ w Złoczewie na 14. miejscu z czasem 21:36, czyli dokładnie o półtorej minuty wolniej niż rok temu. Ale czy to coś znaczy? Zupełnie nic! Ważne, że kolejny obywatelski obowiązek spełniony i mogłem pobiec praktycznie z samymi znajomymi i miło spędzić niedzielne popołudnie. Teraz pozostaje lekko podleczyć bolącą nogę i czekać na Wrocław.

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Feniks z Aleksandrowa


Moment gdy zacząłem chodzić do pracy okazał się problematyczny w moim związku partnerskim z bieganiem. Ciągły brak energii bądź sen, spowodował niemalże wyłączenie tej dyscypliny sportu z mojego życia. Na szczęście lampka kontrolna została włączona w porę i zacząłem powoli łączyć jedno z drugim, choć wiadomo, nie jest łatwo. Zawsze dążyłem do wyznaczonych przez siebie celów i marzeń, tak samo jest i będzie tym razem. Postaram się opisać to krótko i treściwie. Jak wyjdzie, zobaczymy...

Do Aleksandrowa wybieramy się w trzy osoby z naszego Stowarzyszenia na pierwszy Półmaraton Aleksandrowski z okazji Święta Wojska Polskiego. Moje 20km w sierpniu wypada bardzo słabo i nie napawało entuzjazmem przed startem, a i pogoda iście plażowa mogła na samą myśl zakręcić w głowie. Start zaplanowany na godzinę 15, a temperatura sięgała wtedy granicy 34 kresek. Przez cały bieg towarzyszył mi dobrze wszystkim znany Jarek z Kamieńska wraz z kumplami (dzięki kumple, sam bił bym się z myślami jeszcze przez dłuższy czas...).
Z racji tego, że bieg chciałem potraktować treningowo i uwzględniwszy pogodę, postanowiłem biec na granicę 2 godzin, tak samo jak chłopaki. Warto również dodać, że w czwartek wybrałem się pierwszy raz na trening TRX i TMT, co sprawiło, że wszechobecne zakwasy towarzyszyły mi bardzo intensywnie jeszcze w sobotę. Taki sportowy kac. Do 17km wszystko szło bardzo dobrze jak na te warunki. Przez ostatnie 4km zaczęła się wewnętrzna walka z samym sobą i chyba ze skutkami upału, które odzwierciedlały się powoli w postaci bólu głowy i powolnego odwodniania zmęczonego już organizmu. Kilka punktów z wodą oraz natrysków na trasie pomagały, ale tylko doraźnie. Mogę śmiało stwierdzić, że jak na dwie pętle biegu, takich punktów mogło być znacznie więcej. Kolejnym minusem była trasa. Przy takich warunkach i nie do końca sprawnym zmysłem czuwania, biegnięcie trasą wojewódzką, gdy wyprzedzają cię samochody z jednej i drugiej strony o kilka centymetrów, do najbezpieczniejszych niestety nie należy. Naprawdę nie dało się jakoś tego zabezpieczyć albo chociaż wyznaczyć jakiegoś wąskiego pasu ruchu, tak by mijające nas samochody nie musiały przejeżdżać tuż obok nas? Wiadomo, jak się chce to powód do narzekania znajdzie się zawsze.
Nie traktuję tego jako narzekania, a raczej zwrócenie uwagi na przyszłość. Żeby nie było zbyt czarno, to muszę pochwalić bufet po biegu. Zimne napoje, lody, snickersy, arbuzy, banany, pomarańcze... To naprawdę mogło zrekompensować bieg w tym upale.
Jakie wnioski mogę wyciągnąć z tych zawodów? Takie, że trochę się opuściłem przez ostatni miesiąc. W Aleksandrowie umarłem i miałem swój pogrzeb. Teraz niczym Feniks, podniosę się i znów wzlecę ku górze nabierając z każdym dniem sił i energii. Dodatkowo trzeba się za siebie wziąć, bo znów zaczynam się źle czuć we własnej skórze...  Kolejny etap - maraton we Wrocławiu, tam na pewno będę silniejszy!

piątek, 31 lipca 2015

Myśliwy i ofiara w jednym


Długo zastanawiałem się czy w ogóle coś napisać, a jeśli już tak to co dokładnie. Człowiek jest jednak głupi. Z jednej strony dobrze, że stawiamy sobie sami poprzeczkę coraz wyżej i jednocześnie próbujemy pokonywać własne słabości i różnego rodzaju ograniczenia. Z drugiej zaś walczymy z własnym sportowym ego, próbując za wszelką cenę poprawiać swoje czasy, zapominając czasami o tej całej przyjemności z biegania, która powinna stać na pierwszym miejscu. Niestety tym razem ten syndrom dopadł i mnie. Stałem się myśliwym i ofiarą w jednym. 

25 lipca, wraz z I Liceum Ogólnokształcącym im. Kazimierza Jagiellończyka wybraliśmy się z Kacprem na 25. Bieg Powstania Warszawskiego. Do Warszawy pojechały aż dwa autokary absolwentów, uczniów, nauczycieli czy też znajomych osób. Warto wspomnieć, że za przejazd nic nie płaciliśmy, za co warto podziękować dyrektorowi Jagiellończyka. Podróż przebiega dość niewygodnie, a to z racji średniej krajowej wzrostu przeciętnego Polaka i autobusowych foteli.
Dodatkowo na około godzinę drogi przed Warszawą zepsuł się jeden z autobusów, przez co byliśmy zmuszeni ewakuować się szybko do drugiego, jeszcze mniejszego gabarytowo. Na miejsce zajeżdżamy w ulewie, która od samego rana panowała nad stolicą. Śpieszymy się jeszcze po odbiór pakietów, bo nie wszyscy zdążyli jeszcze odebrać, a przez nieplanowany postój trochę czasu nam uleciało. Na szczęście wszyscy zdążyli spokojnie je odebrać i możemy się już przygotowywać do biegu. Szatnie oraz depozyt umiejscowione były na stadionie Polonii Warszawa,który po zmierzchu przy sztucznym oświetleniu prezentował się naprawdę ciekawie. No i było gdzie się schować przed deszczem, który znów zaczął padać zaraz po biegu na 5 km. 


Może teraz trochę o samym biegu. Na około 30 minut przed startem przebraliśmy się i zanosząc rzeczy do depozytu spotkaliśmy Macieja Kurzajewskiego i oczywiście nie omieszkaliśmy zrobić sobie pamiątkowego zdjęcia. Odstawiliśmy rzeczy i udaliśmy się na rozgrzewkę. Przed tam krótkim biegiem jest bardzo istotna, by każdy mięsień był dobrze rozgrzany. Standardowy schemat wykonany, więc można skupić się już mentalnie na samym starcie. Założenie było takie, by zbliżyć się do granicy 20 minut i zacząć w miarę spokojnie. Startowaliśmy zaraz po elicie i ustawiliśmy się przy balonikach na wcześniej już wspomnianą granicę 20 minut. START. Zacząłem szybko, jak się później okazało, za szybko. Po około 3 km moje tempo zaczęło drastycznie spadać, a tradycyjnie już przy dystansie pięciu kilometrów zaczęła mi towarzyszyć moja 'ulubiona' koleżanka kolka... Nie zmęczyłem się tak na Śnieżce jak tego wieczoru w Warszawie.
Dałem z siebie wszystko, choć wiem, że stać mnie na wiele więcej. Po pierwsze zacząłem za szybko, po drugie, nie byłem do końca przygotowany, a po trzecie nie wiem, koniec wymówek. Ostatecznie kończę na mecie z czasem 21:33, czyli i tak o 19 sekund lepiej od życiówki. Łapię się jeszcze ledwo żywy barierek przewieszając się na nich pół wiotki, przez dłuższą chwilę próbuję sobie przypomnieć co się tak właściwie dziele i dopiero wtedy zaczynam iść przed siebie. Powoli zaczyna mi wracać pełna świadomość, a jednocześnie towarzyszy jej smak goryczy, troszeczkę rozczarowania, a nawet i smutku. Wspominałem o tym na samym początku tej relacji. Sami siebie niepotrzebnie naganiamy. Należę do osób, które wolą uczyć się na własnych błędach i teraz wiem, że nigdy już go nie popełnię, bo na to nie pozwolę. Nie pozwolę, by żadna głupia gonitwa za lepszym czasem przysłoniła mi tak ważne elementy biegania, jak możliwość upamiętnienia osób, które walczyły za nasz kraj.
Przepraszam, nigdy więcej! A co do samego czasu, rozczarowanie zaczęło mijać w drodze powrotnej. W końcu byłem 220. osobą na mecie z prawie 4 tysięcy osób startujących! Zaraz na mecie powiedziałem Kacprowi słowa: "Nigdy więcej biegu na 5km, obiecuję!". Obietnicy nie dotrzymam, bo nie mogę poddać się po własnej głupocie. Jestem bogatszy w kolejne doświadczenie i teraz jest to już tylko kwestią czasu, aż znów gdzieś wystartuje. Tym razem bez instynktu łowcy, a z syndromem szczęśliwego biegacza.

wtorek, 7 lipca 2015

Okiem mamy biegacza

Udało się! Plan został wykonany w 100 %! Śnieżka została zdobyta trzykrotnie! Oczywiście nie przeze mnie, ale przez mojego syna ULTRASA! Brawo Synu! Matka jest z Ciebie dumna! A tak przy okazji: w moim słowniku pojawiły się w ciągu roku nowe słowa: ultras, życiówka, przebieżki, wybieganie, interwały (znane do tej pory z dziedziny muzyki)! Tak, tak, rozwijam się! Bardzo żałuję, że nie mogę używać tych słów w stosunku do siebie. Ale cóż! Starsza pani, trochę schorowana! Muszą mi wystarczyć kijki! Choć tak po prawdzie, Jędrek pomału przekonuje swoją siostrę Kasię do treningu i powiem, że robi to bardzo skutecznie!
Jak to jest „być” mamą biegacza? Całkiem fajnie. Cieszę się, że moje dziecko ma swoją pasję, która jest dla niego bardzo ważna. Treningi odbywają się nie tylko przy ładnej pogodzie, ale także w czasie deszczu, gdy pada śnieg i gdy „nie wyrzuciłoby się psa” na dwór. Szykowanie specjalnych posiłków, które na szczęście Jędrek robi sobie sam (ja też się czasami załapię). No i zawody. My teraz rozkładamy swój czas od zawodów do zawodów, od piątki, poprzez dychę, półmaraton, maraton, Śnieżka. Wszystko podporządkowane jest terminom startów. Ekipa SIERADZ BIEGA to druga rodzina Jędrka. A skoro jego, to i moja, oczywiście. Tyle o niej opowiada, że czasem mam wrażenie, że znam ich wszystkich bardzo dobrze i są to dla mnie bliscy ludzie. Wiem, kto i kiedy ma jakieś dolegliwości, kto musi trochę odpocząć,  kto przygotowuje się do zawodów i kto właśnie zdobył życiówkę. Wiem, że Prezes jest ok., że czasem lepiej nie odbierać telefonu, bo można się zanudzić. Wiem, kto pomoże i poradzi jak coś boli, kto doradzi, jaki trening trzeba zrobić, by dać radę.
Są i te drugie, gorsze strony bycia mamą biegacza. Jako jedyna pracująca osoba w domu (mąż rencista, ja nauczycielka. Wiem, wiem, zaraz wszyscy pomyślą, ta to ma dobrze – dwa miesiące wakacji, ferie itd. Niestety, rzadko kto widzi złe strony – problemy z gardłem, ze słuchem, nerwami i choćby to, że nie mogę pojechać na wczasy wtedy, kiedy jest taniej. Ale dobrze, niech będzie. Tyle lat to słyszę, że już się przyzwyczaiłam! Przepraszam za tę odrobinę prywaty!), wiem ile kosztują buty do biegania oraz inne wyposażenie biegacza. Dobrze, że Jędrek ma Babcię i Ciocię, które również wspierają go w tej pasji, bo byłoby z tym krucho. Jednak wiem, że aby wyniki były dobre, a zdrowie nie nadszarpnięte, to nie można na te sprawy żałować. Mój biegacz trochę próbuje dorabiać, ale nie zawsze mu się to udaje. A starty też nie są bezpłatne. Ale nie będę oszczędzać na pasji syna. Matka czegoś sobie nie kupi, a na bieganie musi wystarczyć. Wiem, że mam dobre i wrażliwe dziecko i to jest dla mnie najważniejsze.
Kiedy Grupa przygotowywała I Sieradzki Cross Towarzyski, przeżywałam z synem przygotowania do niego. Cieszyłam się razem z jego grupą, że jest tylu chętnych, że chwalą przygotowanie do tej imprezy i zaplecze, i z tego, że byli tacy, którzy mówili: „Będziemy u was za rok! Było super!”. Byłam z nich dumna! Gratuluję im pomysłu i wiem, że w przyszłym kwietniu będzie jeszcze lepiej (o ile to możliwe!), bo ludzie z SIERADZ BIEGA to zapaleńcy i świetni organizatorzy. Nie powinnam, ale czytałam komentarze na stronie Naszego Radia, w których krytykowano „moich bliskich”. Wkurzałam się, bo wiem ile starań i serca włożyli w tę imprezę. Szlag mnie trafiał, gdy pisano, że grupa powinna sama sponsorować ten bieg. Wiem, że pisali to ci, którzy zazdrościli pomysłu, zaradności i umiejętności rozmowy z władzami miasta. Trzeba umieć pertraktować, a nie wiecznie narzekać, że ktoś, coś! Chwalcie tych, którzy tak świetnie sobie radzą i bierzcie z nich przykład. Ja widziałam, ile radości sprawiało Jędrkowi przygotowywanie tego biegu! Nasza rodzina żyła nim miesiąc przed i tyle samo po. Dzięki synowi znam „chłopaków” z Kamieńska, wiem, że są super! Znam grupę z Zelowa, z którą syn spotyka się w czasie różnych zawodów. To tacy sami zapaleńcy jak Jędrek i ekipa SIERADZ BIEGA.
Dzięki synowi bliskie są mi terminy: przeciążenie stawów, odciski, wzdymy i inne wszelakie bóle, które nie są obce biegaczom. Wspólnie staramy się je pokonywać, bo Jędrek wierzy w to, że moje siwe włosy symbolizują wiedzę w wielu dziedzinach (tych leczniczych też!). Jednak największym autorytetem są koledzy z grupy, szczególnie ci starsi biegowym stażem, którzy mają ogromną wiedzę praktyczną.
Jak to jest być mamą biegacza? Całkiem przyjemnie. Jestem z syna niezwykle dumna, że tak wytrwale realizuje swój plan, że walczy ze swoimi słabościami, że potrafi pogodzić studia ze swoją pasją. Świetnie radzi sobie z nauką, ma czas na treningi, a od niedawna i na dziewczynę. Niezwykle sympatyczną, która okazała się wspaniałym łącznikiem podczas biegu na Śnieżkę. Bardzo Jej dziękuję za wszystkie meldunki. Dzięki Niej byłam cały czas na bieżąco. Możecie myśleć, że skoro mój syn jest dorosły, to nie powinnam tak bardzo angażować się w jego życie. I będziecie mieć rację. Ale nasza rodzina przeszła zbyt wiele, by o siebie nie dbać. Jesteśmy z Jędrkiem bardzo zżyci i nikt, ani nic tego nie zmieni. Jednak skoro Jędrek ma dziewczynę, ja pomalutku będę się oddalać, a jestem pewna, że Karolina będzie dzielnie wspierać Jędrka w jego pasji.
Pisałam, że Grupa SIERADZ BIEGA to moi „bliscy”. Znam prawie wszystkich członków z relacji syna i teraz postaram się to udowodnić. Przepraszam jednak za to, że przed imionami nie będzie zwrotów „pan” i „pani, bo skoro jesteście „moją rodziną” to… chyba mogę sobie na to pozwolić. A więc…
 Artur – ojciec Dyrektor, trzymający silną ręką swoją (czasami rozbrykaną) grupę,
 Mariusz – wiecznie uśmiechnięty i szalony ultras, zagraniczny reprezentant grupy,
Wojtek – (pracujemy razem w szkole, więc mogę sobie pozwolić!) gawędziarz erotoman i właściciel największych wąsów,
✓ Jurek – najbardziej wygadany biegacz, który powoli przerzuca się na kijki,
 Jacek – zdobywca STU!!! maratonów, najwytrwalszy biegowy weteran,
 Rafał – elokwentny i zawsze na topie,
 Mały Tomek – niezwykle pozytywna osoba,
 Duży Tomek,
 Seba – smukły i odchudzony klawisz,
 Piotrek K. – motocyklowy pogromca szos,
✓ Wiciu – pozytywnie zakręcony poliglota,
 Monika – PPR (Psychiatryczne Pogotowie Ratunkowe),
 Marcin – weteran z Afganistanu i pasjonat motoryzacji,
 Kacper - operator kamerki, młody „sapcio”,
 Piotrek W. – „prawie” dyrektor i zarządca PKP,
 Żaneta i Piotrek G. – terenowi reprezentanci grupy ,
 Magda – biegająca matka Polka,
 Kamila – widawska triathlonista,
 Szymon – szwagier p. Zosi ze Smaczka i najbardziej doświadczony sprinter,
 Krzysiek – biegający po soku z gumijagód,
 Ola – wiecznie uśmiechnięta optymistka,
✓ Piotrek W. – biegający instruktor jazdy, który „przyjaźni się” także z rowerem,
 Klaudia – biegaczka w (chwilowym) stanie spoczynku,
 Zbyszek – z uporem pokonujący wszelkie przeszkody, nie tylko na trasie,
 Wiesiek – znający wszystkie toi toie na trasie,
 Kuba – najświeższy nabytek grupowy,
 Jędrek – grupowy błazen i MÓJ SYN.

Tyle moich spostrzeżeń. Mam nadzieję, że nikogo nie obraziłam, bo nie to było moim zamiarem. Pozdrawiam gorąco całą grupę. Będę Wam zawsze wiernie kibicować!

niedziela, 5 lipca 2015

Trzeba najpierw umrzeć, by urodzić się na nowo.

CZWARTEK
No i w końcu przyszedł ten długo wyczekiwany dzień. Czas pakowania na wyjazd do Karpacza, na bieg na Śnieżkę.
Z każdym kolejnym dniem, z każdą kolejną minutą, zaczynałem coraz bardziej żyć tym wyjazdem. Myślałem tylko o nim, ba! Żyłem nim! Co spakować? Co ze sobą zabrać? Jak przygotować przepaki? Jak przygotować taktykę na bieg? Odpowiedzi na te i na wiele innych pytań szukałem w internecie  na stronach o biegach górskich oraz podpytałem swoich doświadczonych kolegów, którym jeszcze nieraz podziękuję za niezliczone cenne rady. Check lista zrobiona. 2 pary butów ,3 pary koszulek , bielizna , skarpetki , spodenki , kijki trekkingowe , plecak z bukłakiem (przerobiony przez babcię na potrzeby biegu) , daszek , bidony z izo na przepak (3 litry) , żele energetyczne , batony , tabletki na odwodnienie , apteczka ,  zegarek z GPS , plus inne drobiazgi. Wszystko naszykowane i spakowane. Teraz można spokojnie kłaść się spać i następnego dnia ruszamy.


PIĄTEK
9:00 dzwoni budzik. Tej nocy jeszcze się mogłem wyspać. Jeszcze tylko ugotować makaron, zrobić sos na ostatni posiłek na przeddzień biegu i można ruszać. Punkt 12 przyjeżdża po nas Tomek, pakujemy się (jadę z dziewczyną, a mam dwa razy więcej bagażu niż ona…( To oznacza, że jestem jak kobieta? Czy może po prostu przygotowałem się na wszystko?) i jedziemy po Kacpra. Do pokonania mamy około 280 kilometrów, więc sama trasa mija nam dość szybko, bo trwała około 3,5 godziny. Meldujemy się w hotelu około 15:30 i wypakowujemy się. Trafiłem z Karoliną na chyba lepszy pokój, bo z przepięknym widokiem na cały Karpacz i na szczyt, który nazajutrz zamierzam zdobyć trzykrotnie.
Po chwili odpoczynku po trasie, idziemy zjeść biegową kolację (oczywiście w postaci makaronu), a następnie wybieramy się na odbiór pakietów. Nocowaliśmy w tym samym miejscu co rok wstecz, więc podróż do biura zawodów wiedzie ciągle w dół, a suma przewyższeń wynosiła lekko ponad 170 metrów. Ciekawe doświadczenie w trampkach, nie powiem. Po odebraniu pakietów spotkaliśmy się  z Sebastianem, który ‘wczasuje’ się w Kowarach. Gdy posiedzieliśmy trochę i pogadaliśmy, spotkaliśmy się jeszcze z jednym kolegą z Sieradza, Tomkiem Dudziakiem. Rok temu, na tych zawodach mieliśmy okazję się poznać.
Pogadaliśmy z nim też parę minut i dzięki uprzejmości naszego serdecznego kolegi Sebastiana nie musieliśmy wracać do hotelu na nogach, gdyż nas podwiózł. Niezmiernie mu za to jeszcze raz dziękujemy! Po powrocie jeszcze tylko ostatecznie pakuję plecak, strój oraz przepaki i resztę czasu poświęcam na relaksowaniu się, wymienianiu zdań na temat jutrzejszego dnia z kolegami i na spędzaniu czasu z dziewczyną. Relaks pełną gębą, a gacie pełne ze strachu.


SOBOTA
Dobrze wiem, że noc przed zawodami zawsze jest najgorsza pod względem wysypiania się. Nie wiem czy miała na to wpływ pełnia, ale łącznie w stanie snu spędziłem może 3-4 godziny. Budzik ustawiliśmy na 6:45, ale nie czułem się niewyspany, wręcz przeciwnie. Szybkie śniadanie, zabieramy sprzęt i wędrujemy na linię startu. Zostawiamy jeszcze tylko przepaki w depozycie i pozostaje już tylko ostatnie odliczanie do biegu. Na starcie ustawiło się około 600 biegaczy, którzy planowali pokonać Śnieżkę raz, dwa bądź trzy razy. Od samego początku dość tłoczno, a nasza taktyka była taka, by zacząć sobie powoli. Przebiegliśmy 1,5km przez miasto i dopiero wtedy zaczęły się zawody, czyli teraz już tylko pod górkę. Atmosfera super, każdy ze sobą rozmawia, wymienia doświadczenie, opowiada jak było rok temu.
Tak jak pisałem poprzednim razem, kiedy to biegłem raz na Śnieżkę, w moim wykonaniu bieg górski nie ma za dużo biegania, szczególnie pod górę. Szliśmy dość żwawym tempem trzymając się każdy swojego planu logistycznego. Ja co 10 minut brałem kilka łyków izotonika bądź wody, a co trzydzieści minut za sprawą rad Mario, brałem tabletki ALE na odwodnienie. Na każde wejście jadłem również dwa żele energetyczne oraz batony. Z czego te ostatnie po kilku godzinach stały się cholernie trudne do przeżucia. Pierwsze wejście było bardzo przyjemnie jak na te warunki pogodowe, gdyż większość trasy była usytuowana w cieniach drzew. Wchodząc, zatrzymaliśmy się parę razy na uzupełnienie płynów i zrobieniu sobie paru pamiątkowych zdjęć.
Pierwsze zdobycie szczytu zajęło nam równe dwie godziny. Kolejne zdjęcia, montowanie kijków do plecaka i możemy zacząć coś, co naprawdę pokochałem w takich zawodach. Mowa o zbiegach. Tak jak czytałem kiedyś książkę Killian’a Jornet’a, który mówił o tym, że jak zbiega, to czuję się jakby tańczył. Jak wpadałem rytm, czułem się niemalże identycznie. Ręce szeroko trzymały balans, a stopy wyszukiwały kolejnych fragmentów terenu, na których na sekundę mogą bezpiecznie wylądować, po czym znów odrywały się do góry.
Przy Domu Śląskim uzupełniliśmy swoje braki w wodopoju, zjedliśmy co nieco i ruszyliśmy dalej. Punkt zaopatrzony fantastycznie: cola, woda, izo, herbatniki, krakersy, banany, ananasy. Aż troszkę szkoda było stamtąd odbiegać. Za każdym razem mówiłem: „Jeszcze tu wrócę, do zobaczenia!’. Droga w dół jest zupełnie innym wyzwaniem niż to, które pokonywaliśmy jeszcze kilkanaście minut temu. Czuć zupełnie inne mięśnie nóg, szczególnie czworogłowe. Kilka kilometrów do pierwszego przepaku, który był umiejscowiony na linii startu, złapała mnie kolka. Na tyle mocna i nieprzyjemna, że ze zbiegania musieliśmy przejść do marszobiegu. Trzymała do samego dołu, po czym odpuściła. 1/3 dystansu pokonana z czasem 3 godzin i 11 minut, czyli 19 minut przed limitem. Jak się później okazało, bieg był ciągłą walką z presją czasu, a to w wyniku zmniejszenia limitów o półtorej godziny względem roku poprzedniego.
Uzupełniamy na przepaku nawodnienie i jedzenie, po czym ruszamy dalej. Tym razem już bez Tomka, który jako doświadczony biegacz wspierał nas bardzo, ale powiedział, że dołączy do nas na trzecim okrążeniu. Z góry zaplanował bieg na jedną pętle, ponieważ wraca po kontuzji. Czuł się jednak dobrze, stąd decyzja o wsparciu dla nas. Jeszcze tylko w locie biorę buziaka od dziewczyny, proszę by zameldowała sytuację mojej mamie i lecimy na drugą rundę. Zaraz przy wyjściu usłyszałem doping dzieci z kolonii z Sieradza. Tyle kilometrów od domu to bardzo fajne uczucie! Już od samego dołu zdajemy sobie sprawę, że wejście powinno nam zająć ponownie około dwóch godzin, by móc zmieścić się w limicie 7 godzin na dwie rundy (Ach ta cholerna walka z czasem, nawet nie zdążyliśmy porobić zdjęć…). Wychodzenie z miasta było chyba najgorsze. Upał bijący od asfaltu i niesamowite stromizny. Kije okazały się strzałem w dziesiątkę. Po opuszczeniu zabudowań zrobiło się troszkę lżej i ponownie weszliśmy do lasu. Druga runda ponoć była najkrótsza z trzech, ale jednocześnie najtrudniejsza, a to za sprawą najbardziej stromego podejścia. Grono biegaczy bardzo się rozrzedziło. Nie wiedzieliśmy już praktycznie nikogo.
Przy drugim podejściu spotkaliśmy pewną parę, z którą przez parę kilometrów maszerowaliśmy i wymienialiśmy cenne uwagi. Na około 26 kilometrze trasę przecinał górski strumyczek, który zwiastował zaczynającą się ścianę, którą trzeba była pokonać. Napełniliśmy bidony, zmoczyliśmy porządnie głowy ciesząc się przy tym jak małe dzieci i zaczęliśmy dalej się wspinać. To było najtrudniejsze jak dla mnie podejście, o czym może świadczyć fakt, że pokonanie jednego kilometra zajęło nam niemalże dwadzieścia minut. Jedynym i najlepszym rozwiązaniem jest patrzenie pod nogi, gdyż niezastosowanie się do tego może grozić naprawdę czymś nieprzyjemnym, i parcie przed siebie. Ni stąd ni z owąd po blisko czterdziesto minutowym wspinaniu się, oczom ukazał się ponownie Dom Śląski. Ten Dom Śląski, o którym ciągle myślałem (i tej coli!). Napiliśmy się, zjedliśmy co nieco, pogadaliśmy z obsługą i ruszyliśmy na ponowne zdobycie szczytu. Tym razem podejście było wyznaczone trasą krótszą, ale bardziej stromą (tej, na której są umiejscowione łańcuchy). Niezły hardcore… Odcinek jednego kilometra pokonaliśmy w 23 minuty, ale na szczycie meldujemy się w 1 godzinę i 58 minut, czyli wszystko jak na razie zgodnie z planem.
Tym razem obyło się bez zdjęć (cholerna walka z czasem!) i lecimy w dół. Na Kopie uzupełniliśmy tylko bidony i ruszyliśmy ponownie do miasta. To właśnie na tym zbiegu poczułem się jak Kilian Jornet, wpadłem w trans i zbiegało mi się fantastycznie, zapominając o licznych pęcherzach na stopach. Zejście z trzech rund wiodło zawsze tą samą trasą, więc dobrze wiedzieliśmy co nas czeka za każdym razem. Na około 31 kilometrze musieliśmy ponownie zmierzyć się ze stromizną (dla mnie Ściana Płaczu), tym razem w dół, która wiodła po pokaźnych rozmiarach kamieniach. O zbieganiu nie było nawet mowy, gdyż samo zejście bez ryzyka utraty zdrowia było niemałym wyzwaniem. Gdy kamienie się skończyły, a zaczął szuterek, ponownie przeszliśmy do marszobiegów. Zmęczenie zaczynało robić swoje, ale i przygotowanie logistycznie nie zawodziło póki co. Na zbiegu mijaliśmy osoby, które już po raz trzeci zaczynały wędrówkę ku górze, przez co uświadamiam się w przekonaniu, że biegacze to jedna wielka rodzina. Wzajemnie pozdrowienia i życzenie powodzenia. Drugą rundę kończymy z czasem 6 godzin i 45 minut, czyli 15 minut przed czasem. Ponownie uzupełniamy braki w sprzęcie, dołącza do nas Tomek i wyruszamy na trzecie zdobycie szczytu.
Wszystko w pośpiechu, a przez co? Tak, tak. Ten czynnik to czas. Byliśmy przedostatnimi osobami, które wyruszyły na trasę, gdyż reszta, niestety nie zmieściła się w limitach i zwyczajnie nie puszczano ich na trzecia rundę. Najważniejsze, że wyszedłem i nikt, ani nic mnie już nie powstrzyma. Nawet DNF, które ciągle chodziło mi po głowie. Ponownie starałem się wpaść w trans, czułem się naprawdę dobrze. Na około 43 kilometrze spotkaliśmy Kubę i Przemka z Zielonej Góry, którzy przycupnęli sobie pod drzewkiem. Pewnie spijali jakieś trunki i padli… (a tak naprawdę to ja handlowałem tabsami). Najfajniejsze w bieganiu jest to, że spotykasz kogoś pierwszy raz, a dzięki wspólnej pasji od razu nawiązujecie wspólny temat i czujecie, jakbyście znali się dłuższy czas. W związku z tym, że nie widzieliśmy żadnego uczestnika biegu od dłuższego czasu i sami borykaliśmy się z problemami, postanowiliśmy zagadać i po wymienieniu paru zdań, postanowiliśmy połączyć siły i wspólnie zdobyć Śnieżkę po raz trzeci. Po kilkuset metrach pokonanych z nowo poznanymi kolegami widzimy dziewczynę, która zaczyna schodzić w dół. Jak się okazało później, Gosia, bo tak jej było na imię, zaczęła się poddawać i schodzić do mety. Na jej szczęście pięciu facetów nie pozwoliło jej na to i po malutkich namowach ruszyła z nami ku górze (Gosiu, nie ma za co!).
Nie obchodziło mnie już tempo biegu, czy też marszu. Sił miałem jeszcze sporo, ale nie zamierzałem odłączać się od grupy, bo nie z takimi założeniami tutaj przyjechaliśmy. Przyjechaliśmy tu jako drużyna i jako drużyna ukończymy ten bieg. Całą pozostałą drogę pokonaliśmy już w Wesołej ekipie Zielona Góra – Sieradz. Była to droga pokonana niemalże cały czas z uśmiechem na twarzy, a to wszystko za sprawą rozmów, żartów, wygłupów i fantastycznego towarzystwa. Zdawaliśmy sobie dobrze sprawę, że raczej nie ukończymy biegu w limicie, więc zależało nam jedynie na ukończeniu biegu w zdrowiu i uśmiechu. Przy Domu Śląskim dostaliśmy informację, że zostaniemy sklasyfikowani, ponieważ jesteśmy ostatnimi uczestnikami biegu i na nas czekają. Blisko 50 osób zrezygnowało z ukończenia dystansu ULTRA, na co pewnie wpływ miała upalna pogoda i fakt, że nie pomieścili się w limitach. Podniesieni na duchu zaczęliśmy podchodzić pod Śnieżkę po raz trzeci. Przy podchodzeniu na szczyt, wzdłuż szlaku z łańcuchami, odłączyłem się wraz  Tomkiem od reszty towarzyszy i mknęliśmy ku górze. Czułem się fantastycznie znów wpadając w trans. Może to przez tabletki albo żar lejący z nieba, ale poczułem się jak Justyna Kowalczyk (duch patrioty), tyle że gnałem ku górze. Czułem się jak zaczarowany, a gdy byłem już na Śnieżce po raz trzeci, zacząłem krzyczeć ze szczęścia! Tomek zrobił mi pamiątkowe zdjęcia, a ja pod wpływem adrenaliny i bardzo dobrego samopoczucia postanowiłem porobić jeszcze trochę pompek. Jestem w końcu sportowym świrem!
Czekamy na resztę ekipy, robimy sobie wspólne zdjęcie i zaczynamy zejście. Tym razem nie było mowy o zbieganiu, tylko spokojnym zejściu na zaliczenie trasy. Ponownie na Kopie uzupełniamy płyny i ruszamy na dół wraz z ekipą, która ten punkt zabezpieczała. Wykonali naprawdę świetną robotę. W drodze powrotnej towarzyszy nam jeden z ratowników, Emil, który jak mi się wydaje schodził z nami za karę (oczywiście żartuję). Rozmów jest już znacznie mniej niż na początku, a to wszystko za sprawą zmęczenia, które powoli zaczyna ogarniać każdego z nas. Jesteśmy już grubo po limicie, ale chcemy to ukończyć. Ultrasi nigdy się nie poddają. Około 1,5 kilometra od mety była ustawiona scena, na której miała odbyć się dekoracja.
Dostaliśmy gromkie brawa, bo dużo osób już czekało na zakończenie imprezy, a my z uśmiechami na twarzy ruszyliśmy do mety jako uczestnicy zamykający stawkę. Jeszcze tylko ostatnia prosta i zaczynamy biec, by ukończyć zawody z klasą. Na deptaku słychać tylko brawa, które same nas niosą. Niestety, meta została już zwinięta, a jak się okazało dnia następnego jednak DNF, który wcześniej tak za mną chodził, okazał się nazbyt realny. Jednak ja dobrze wiem, że ukończyłem te zawody i jestem z siebie zadowolony, bardzo. Dostaję szarfę Finishera, zbieram gratulację i buziaki od dziewczyny i właśnie w taki oto sposób zostaje ultrasem. Dystans około 55km i trzech tysięcy metrów przewyższeń pokonujemy z czasem 11 godzin, 46 minut i 40 sekund.
Po tylu godzinach na nogach mogę wreszcie usiąść i trochę odpocząć. Jeszcze około 1,5 godziny spędzamy na czekaniu na odebranie depozyt (mały zgrzyt, ale to wynikało z faktu, że dobiegliśmy po limicie) i jedziemy taksówką do hotelu. Już czuję, że nadchodząca noc nie będzie jedną z najlepszych. Po zdjęciu butów, moim oczom ukazują się odciski, które wcześniej maskowałem transem Killiana. Chodem RoboCopa udaję się pod szybki prysznic, przebieram się i kładę do łóżka. Noc nieprzespana niemalże w ogóle. Absurdalnie byłem tak zmęczony, że nie mogłem zasnąć, a dodatkowo czułem każdy mięsień mojego zmęczonego ciała. Dopiero około godziny piątej udało mi się zamknąć oczy na nieco dłużej. Pomimo faktu, że oficjalnie nie zmieściłem się w limicie czasowym, to jednak ukończyłem ten bieg i pokazałem, że jestem osobą wytrwale dążącą do wyznaczonych przez siebie celów. Serdecznie dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierali i trzymali za mnie kciuki. Szczególnie dla najbliższej rodziny, która wspiera mnie w moich biegowych podbojach, przez co tak często nie ma mnie w domu. Dziękuję mojej dziewczynie Karolinie, która przez bite 12 godzin czekała na mnie na dole. Była łączniczką z rodziną, meldowała jak się czuję i zawsze dodawała otuchy na kończących przeze mnie rundach. Nie wiem jak Ty możesz wytrzymywać z takim zapalonym biegaczem i się przy tym nie nudzić. Wielkie dzięki dla Tomka za nieocenione wsparcie i doświadczenie, które okazało się bardzo cenną lekcją. Na pewno to wszystko jeszcze nieraz mi się przyda.
Wielkie dzięki dla Kuby, Przemka i Gosi z Zielonej Góry za wspólne pokonanie Śnieżki po raz trzeci. W takiej atmosferze i towarzystwie taki wysiłek to sama przyjemność! Mam nadzieję, że zobaczymy się kiedyś jeszcze na ścieżkach biegowych. Jesteście jak biegowa rodzina! Podziękowania również dla współtowarzysza biegowego, Kacpra. Daliśmy razem radę stary! Dziękuję również wszystkim pozostałym, którzy wspierają mnie w tym co robię. To dużo dla mnie znaczy. Na koniec podziękowania dla organizatora, który na nas poczekał i zorganizował po raz drugi super imprezę oraz wszystkich ludzi zabezpieczających trasę i zaopatrującym punkty żywieniowe. Czyli jestem tym ultrasem, tak ?



NIEDZIELA
Wstaję niewyspany, cholernie zmęczony, ale przede wszystkim mega szczęśliwy. Pokonałem jedną ze swoich kolejnych barier, która jeszcze jakiś czas temu wydawała się nie do pokonania. Minęło ledwo parę godzin od ukończenia, a już dobrze wiem, że takich biegów jeszcze będzie dużo w moim życiu. Jest to coś cudownego, coś na czym najpierw trzeba ‘umrzeć’, by móc urodzić się na nowo. Jestem ultrasem i zaczynam powrót do rzeczywistości. Ból jeszcze przez jakiś czas będzie mi towarzyszył, ale wspomnienia pozostaną.
Jemy śniadanie, pakujemy się i o godzinie 11 wyruszamy w drogę powrotną. Dopiero blisko Sieradza zaczynam czuć się naprawdę zmęczony i senny. Jednak wszystko mija, gdy docieram do domu i na bieżąco mogę rodzinie wszystko opowiedzieć i napisać relację. Pewnie jeszcze sporo mi się przypomni, bo jest tego naprawdę dużo. Teraz czas na uzupełnienie utraconych kalorii, czyli luz, blues, coca cola żywieniowa i relaks w pełnym znaczeniu tego słowa.