niedziela, 21 czerwca 2015

Sen? a na co to komu!? Wolę biegać!

SOBOTA
Podobnie do zeszłego roku, postanowiłem wziąć udział już w drugiej (a tak naprawdę w trzeciej) edycji półmaratonu wrocławskiego, który odbywał się nocą. Rok temu debiutowałem na tym dystansie, więc ponowny przyjazd na ten bieg był miłym wspomnieniem, które można podtrzymać. Pojechaliśmy jednym samochodem w pięć osób, a atmosfera jak zwykle była cudowna, a momentami przekomiczna. Wszystko za sprawą dowcipów Piotrka (Ibrachim!). Mogę jeździć na zawody chociażby co tydzień, a to wszystko właśnie za sprawą atmosfery jaka panuje w drodze na miejsce i powrotnej. Wymienione rozmowy, doświadczenie - tego nikt nie odbierze.
Na miejsce dojeżdżamy około godziny 18:00 i idziemy spokojnie odebrać pakiet, oczywiście bez żadnego problemu (a warto wspomnieć, że zapisanych było 7500 osób). Wychodząc z biura spotkaliśmy Jerzego Skarżyńskiego, czołowego polskiego maratończyka i powszechnie znanego biegacza i autora licznych książek. Nie omieszkaliśmy oczywiście porozmawiać z nim, zrobić kilka pamiątkowych zdjęć i wziąć autografów. Następnie poszliśmy zanieść pakiety do samochodu, rozejrzeć się na linię startu i na wystawę expo. Gdzieś w międzyczasie spotkaliśmy Tomka, Monikę i Jarka z Kamieńska (pozdro bracie!). Około godziny 20:30 zaczęliśmy rozgrzewkę i ustawialiśmy się kolejno w swoich strefach czasowych. Teraz trochę o samym biegu, a raczej planie na niego. Dotychczasowy rekord życiowy na dystansie półmaratońskim wynosił u mnie 1.46.42, więc planowałem zbliżyć się do granicy 1:40. Planowałem również wypróbować nową technikę, a mianowicie pobiec z zającami. Postanowiłem spróbować z Kacprem i od początku lekko trzymać się za zającami. Zająców ogólnie było trzech. Dwóch pierwszych biegło ciut ponad planowany czas, a jeden zamykał stawkę, powiedzmy na styk. Przez pierwsze sześć kilometrów trzymałem się za plecami tego ostatniego, następnie do niego dołączyłem, a od jedenastego kilometra zacząłem mu uciekać. W nogach czułem moc i postanowiłem spróbować pobiec trochę szybciej doganiając dwóch początkowych zająców. Trzymałem się ich jakoś do piętnastego kilometra, a następnie czując się zaskakująco dobrze zacząłem im uciekać ile się tylko da. Z każdym następnym kilometrem słyszałem ich coraz ciszej, co dodawało mi tylko kolejnych dawek mocy. Walka na ostatnich kilometrach i jest! 1:38:43, czas poprawiony o osiem minut bez sekundy. Niesamowite uczucie. Szybko odbieram tylko medal, banana i izotonika i kuśtykając (co oznacza, że dałem z siebie naprawdę dużo) wędruję szybko do samochodu żeby nie zamarznąć. Przy aucie czekam parę minut rozciągając się, wymieniamy swoje spostrzeżenia z Piotrkiem, przebieramy się i czekamy na resztę. Gdy wszyscy już są idziemy pod scenę do reszty zrobić pamiątkowe zdjęcie. Wrocław zapadnie mi w pamięci na długo i to tylko w pozytywnym znaczeniu. Teraz zawitam tutaj we wrześniu na maratonie.


SOBOTA/NIEDZIELA
Wyjechaliśmy z Wrocławia około godziny pierwszej w nocy, a w domu byłem za kwadrans trzecia. Niemiłosiernie zmęczony z obolałymi nogami, ale i przeszczęśliwy. Wymieniłem parę zdań na gorąco z mamą i położyłem się spać. Po niecałej godzinie twardego snu, zadzwoniła do mnie siostra żebym pojechał po nich na wesele. Z góry wiedziałem, że czeka mnie coś takiego, więc nie było to żadne zaskoczenie. Odebrałem ją z narzeczony i wróciłem do domu około godziny 4:30. Położyłem się spać z ustawionym zegarkiem na godzinę ósmą rano. Tak, jestem sportowym świrem już w pełnym znaczeniu tego słowa. Wstałem obolały i przemęczony. A po co wstałem tak rano? Wybieramy się do Zduńskiej Woli na I Zduńskowolską Dychę. Z wrocławskich śmiałków zdecydowałem się na to tylko ja i Artur. Wyjeżdżamy z Sieradza w cztery osoby około godziny 9:30, na miejscu odbieramy pakiet i spotykamy kolejne trzy osoby od nas z grupy. Robimy tradycyjnie pamiątkowe zdjęcie, rozmawiamy, a następnie się rozgrzewamy. Czułem się naprawdę zmęczony, w szczególności czułem że mam ciężkie nogi. Bieg w Zduńskiej Woli traktowałem poniekąd jako patriotyczny obowiązek pobiegnięcia tutaj. Plan był taki żeby nie mieć planu. Czyli pobiec spokojnie, bo przecież po około czterech godzinach snu i przebiegniętym półmaratonie na cuda liczyć nie mogłem. Ukończyłem z czasem 47:58 z czego jestem niezmiernie zadowolony. Teraz tylko długa kąpiel i można wrócić do swojego ukochanego łóżka. Sen? a na co to komu! Wolę biegać!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz