wtorek, 20 września 2016

Bieg w Warcie, dosłownie!

            Tydzień po tropikalnych upałach przyszedł czas na trzecią edycję Biegu Warckiego. Załamanie pogody, co dobrze rokuje przez zbliżającym się maratonem i w końcu szansa na jakieś szybsze bieganie i pobicie choć jednego personal best w tym sezonie. Szanse i oczekiwania duże, ale i czułem się na siłach. W tym roku organizatorzy postarali się o atest PZLA na dystansie 5km, co tym bardziej sprawiło, że miałem ochotę na sprawdzenie się na tym dystansie i poprawienie swojego dotychczasowego czasu. Na bieg jadę z rodzinnym zapleczem technicznym. Dzień od samego rana dość chłodnawy, a przed startem zaczął padać obfity deszcz, który w trakcie zawodów rozpadał się już na dobre.
Tempo od początku zarzuciłem dość mocne w granicach czterech minut. Z każdym kolejnym krokiem wody zarówno na trasie jak i na ubraniach przybywało. Po chwili wszyscy byli już przemoczeni do suchej nitki, a kałuż na trasie zwyczajnie nie dało się już w żaden sposób omijać. Nie przeszkadzało mi to w utrzymywaniu naprawdę dobrego tempa, które dawałoby mi świetny rezultat, o czym z resztą byłem święcie przekonany, gdyż biegło mi się zaskakujące swobodnie. Pokonując kolejne kałuże, mając gdzieś że buty przefiltrowały już litry deszczówki biegłem ciągle równym tempem przed siebie. Niestety ‘czeski film’ nie został wyłączony… Meta ukazała się mym oczom coś za szybko. Jak się później okazało OSP prowadzące swoim wozem cały bieg, pomylili zwyczajnie trasę i z atestu wyszła lipa skracająca dystans o blisko 500/600m. Rekord z palcem w nosie ale co z tego skoro brakło dystansu? Do tego oficjalne wyniki lepsze o 50s od czasu, który mierzyliśmy sobie sami.

            Upał – źle, deszczowo – źle. Oby ‘czeski film’ wyczerpał się już na dobre i w Warszawie zawiały tylko dobre wiatry. Czas na odpoczynek, ładowanie węgli i szykowanie się na psychiczny ból!

Czeski film w Ostravie

Ostatnimi czasy zbyt dużo się dzieje przez co czas płynie zdecydowanie za szybko, ot takie oznaki dorosłego życia. I pomyśleć, że każdy młody człowiek dąży do tego, by być dorosłym i niezależnym od nikogo. Jak to jest, że gdy przychodzi upragniony moment, mimo iż mówiono nam setki razy, że będziemy chcieli jeszcze wrócić do beztroskiego życia, musimy przekonać się o tym i tak na sam koniec na własnej skórze?
            Po pięknym wstępie mogę przejść do długo wyczekiwanej, co z tego że głównie przeze mnie, relacji z czeskiej Ostravy. Za gramanice wybraliśmy się w siedmioosobowym składzie. Do wyboru były cztery dystanse: 5km, 10km, półmaraton i dystans królewski. Wszyscy bezapelacyjnie zdecydowaliśmy się na pół maratonu. Dla mnie moment wydawał się idealny, na dwa tygodnie przed startem w Maratonie Warszawskim, sprawdzeniem samego siebie i ile zdołałem przepracować przez ostatnie kilkanaście tygodni. Teoria teorią, a pogoda robi swoje. Ale o tym nieco później.
           
W sobotnie przedpołudnie wyruszamy z Polski w kierunku naszych południowych sąsiadów. Do pokonania mieliśmy około 250km, czyli jak na wyjazd zagraniczny to nie zbyt wyszukana odległość, ale jednak. Sama podróż przebiegła jak zawsze pod znakiem bardzo interesujących rozmów, którym towarzyszyły wypieki Anety, Kacper już może powiedzieć czy były dobre J Po dotarciu do samej Ostravy mieliśmy mały problem z dotarciem do motelu, nazwijmy to początkiem ‘czeskiego filmu’. Nigdy nie oglądałem, ale z opowieści mniej więcej wiem na czym to wszystko polega. Po anglojęzycznych próbach dogadania się i dowiedzenia gdzie mamy nocować, dzięki niezawodnemu Internetowi dotarliśmy na miejsce. Zarezerwowaliśmy trzy pokoje dwuosobowe, Aneta chciała spać na hali. No i zaczynamy… okazało się, że pokoje zostały wolne dwa, z czego jeden ma jedno podwójne łóżko. Płatność miała być gotówką, na co większość z nas nie była przygotowana, nie mając zwyczajnie przy sobie wystarczającej ilości czeskich koron. Rady nie ma, trzeba iść szukać kantoru w pięknej regionalnej części miasta… tureckiej i romskiej prędzej. Kantoru niestety nie znaleźliśmy, za to ja próbowałem wymienić pieniądze u bukmachera, oczywiście o tym nie wiedząc. Domyśliłem się dopiero, gdy pani zza okienka patrzyła się jak na zwykłego debila.
Co tam, jestem nietutejszy, wolno mi! Kantor nieznaleziony, gotówki brak, z motelu nici. Najpierw postanowiliśmy pójść odebrać pakiety startowe i zwiedzając okolice przy okazji znaleźć miejsce, gdzie można zamienić złotówki na korony. Tutaj ciąg dalszy filmu. Błądziliśmy dobrą godzinę, a może i nawet więcej, zanim znaleźliśmy biuro zawodów. Tubylcu nie wiedzieli o jaki nam bieg w ogóle chodzi, nikt nic nie wiedział, nikt nic nie rozumiał. Dopiero gdy trafiliśmy do centrum handlowego, gdzie wymieniliśmy pieniądze, jakimś cudem trafiliśmy na miejsce docelowe, gdzie kręciły się ‘tłumy’ ludzi. Po bodajże dwóch godzinach wróciliśmy z powrotem do motelu, mogąc go wreszcie opłacić i wyciągnąć się nieco i odpocząć. Zanim to jednak nastąpiło jeden samochód odwoził Anetę do hali na nocleg, niestety jej śpiwór został w aucie numer dwa. Co by wóz numer jeden nie musiał wracać przez Ostravę, pojechaliśmy z Arturem zawieźć śpiwór i szybko wrócić do motelu. Szkoda, że plan był łatwy, a okazał się nieco skomplikowany. Brak znajomości topografii miasta zrobił swoje, a zbliżająca się noc nieco utrudniła zadanie. Po około 30 minutach dwa auta odnalazły się i wszyscy szczęśliwy mogliśmy udać się na zasłużony odpoczynek. Sobotnia komedia zakończona obejrzeniem wspólnie komedii i lulu.

            Start zawodów został wyznaczony na godzinę dwunastą zero zero. Szkoda, że ten wrzesień ostatnimi laty robi nas tak nieładnie w chu… i sprawia, że aura jest iście nie biegowa. Jak się później okazało odczuwalna temperatura była spokojnie powyżej trzydziestu kresek. O samym biegu za dużo nie ma co się rozpisywać. Ludzi garstka, a to już pięćdziesiąta piąta edycja biegu. Organizacja też poniżej oczekiwań. Plan biegu zmieniany co kilkadziesiąt minut. Początkowo była to godzina czterdzieści pięć. Wraz ze zwiększającą się temperaturą plan został skorygowany do godziny pięćdziesięciu, tak żeby sobie na spokojnie bieg ukończyć, nie zarzynając się przy tym jednocześnie. Biegnąc większość trasy ze Zbyszkiem, niemalże mdlejąc razem na jakiejś czeskiej obwodnicy, gdzie żar lał się z niema i jednocześnie odbijał się od asfaltu, gdzie wody było jak na lekarstwo, a nawet gorzej… plan sięgnął ostateczności, czyli zmieszczenia się w dwóch godzinach. Cholera, nawet i to pod koniec było zagrożone! Ostatecznie zmieściłem się w limicie plasując się na 61. miejscu z ponad trzystu startujących, co tylko pokazuje, że wszyscy cierpieli równie mocno co ja. Pogoda nie oszczędziła nikogo.
            Niestety to nie koniec komedii. Pomijając już bardzo małą ilość wody na trasie czy brak jakiegokolwiek zabezpieczenia pod względem bezpieczeństwa, oczekiwanie na dekoracje trwało blisko cztery godziny! Czekać było na co, bo zarówno Aneta jak i Jacek zajęli kolejno drugie i pierwsze miejsce w swoich kategoriach wiekowych. Cztery godziny, gdzie ludzie już ledwo wytrzymywali po trudnym biegu. Ale nie nie, to nie koniec! Według wyników Aneta zajęła miejsce drugie w kategorii. Wychodząc na scenę zaproszono ją na miejsce pierwsze, po czym po rozmowach z jakąś Czeską zeszła ponownie na miejsce drugie i dostając taką tez statuetkę. Jednakże w oficjalnych wynikach po biegu była… na miejscu pierwszym. Fuck logic! Kolejnym absurdem były już same kategorie wiekowe. Ja i Kacper zostaliśmy klasyfikowany w kategorii M39, bo nie było żadnej niższej. Fuck logic x2!
            Czeska komedia będzie kojarzyć mi się zdecydowanie z Ostravą. Choć ogólnie przyjmując trzeba uznać to za bardzo udany i sympatyczny wyjazd. Pomijając już jazdę na oparach paliwa i wszystko co zostało wyżej wymienione, takie wyjazdy pamięta się przez całe życie, a przecież o to w tym wszystkim chodzi! 

piątek, 9 września 2016

Zduńskowolska Dycha i nieco odmienny tryb życia...

    Po ciężkich i trudnych zawodach, szczególnie tych rozgrywanych w totalnym skwarze, ciężko mi jest się zebrać i cokolwiek napisać. Wmawiam sobie zwyczajnie, że mi się nie chce, ale jest to raczej związane ze zmęczeniem. Zmęczeniem, które daje o sobie dopiero znać dzień, a nawet dwa dni po zawodach. Dopiero gdy upłynie odpowiedni okres czasu, zbieram wszystkie myśli do kupy i potrafię napisać coś o tym co było już prawie tydzień temu. Spokojnie, pamiętam wszystko jeszcze doskonale, a pogoda za oknem pięknie mi w tym pomaga…
            W Zduńskiej Woli miałem okazję wystartować drugi rok z rzędu. W edycji poprzedniej startowałem tuż po Nocnym Półmaratonie we Wrocławiu. Tak cudowne wspomnienia nie zdarzają się zbyt często, więc pozwolę sobie przytoczyć fragment. „Wyjechaliśmy z Wrocławia około godziny pierwszej w nocy, a w domu byłem za kwadrans trzecia. Niemiłosiernie zmęczony z obolałymi nogami, ale i przeszczęśliwy. Wymieniłem parę zdań na gorąco z mamą i położyłem się spać. Po niecałej godzinie twardego snu, zadzwoniła do mnie siostra żebym pojechał po nią i jej narzeczonego na wesele. Z góry wiedziałem, że czeka mnie coś takiego, więc nie było to żadne zaskoczenie. Odebrałem ich i wróciłem do domu około godziny 4:30. Położyłem się spać z ustawionym zegarkiem na godzinę ósmą rano.” W tym roku było nieco delikatniej. Dzień wcześniej wystartowałem w Złoczewie na dystansie siedmiu i pół kilometra, choć również w niemiłosiernym skwarze i nie wiedząc czemu poleciałem dość mocno, chyba nawet za. Zmęczenie na pewno mniejsze niż rok temu, ale chwile spędzone również bardzo miło.
Wracając myślami kilka miesięcy wstecz, start w Zduńskiej Woli miał być mocnym testem i sprawdzianem ile wypracowałem. Warto zaznaczyć, że trenowałem głównie wytrzymałość, a nie szybkość. Pogoda jak to bywa we wrześniu, lubi krzyżować plany biegaczy… Tak było i tym razem. Zacząłem dość żwawo i równo, do piątego kilometra szło bardzo dobrze. Gdy pomiar dżipiesowski swoim okrzykiem radości pokazał pokonanie połowy dystansu, poczułem się jakby ktoś zaczął zabierać mi energię tak niezbędną do ukończenia biegu w założonym wcześniej czasie. Walka trwała do samego końca, momentami przyspieszałem, a momentami gasłem. Bieg był niemiarodajny i traciłem dużo sił. Ósmy kilometr okazał się istną gehenną, na szczęście po niej w iście hollywoodzkim stylu podniosłem się ku niebiosom i ostatnie dwa kilometry, ponownie podręcznikowo szarpiąc, pokonać w dobrym czasie. Po wpadnięciu na metę totalnie opadłem z sił, do życiówki brakło czternaście sekund, czyli dużo i niewiele. Spokojnie w lepszych warunkach biegowych jestem w stanie pobiec o wiele szybciej. Jeśli tylko kolejne trzy starty wrześniowe pokonam wedle planu, to w październiku spróbujemy jeszcze raz z popularną dyszką.

            Jednak jak człowiek chce, to potrafi coś skleić, nawet gdy minie kilka dni i emocje opadną już na dobre. Ostatnie dwa tygodnie zostały mi wyjęte totalnie z życia, którego tryb diametralnie się zmienił. Z człowieka mającego czas na wszystko, czas ten straciłem. Stałem się dorosłym człowiekiem, który od godziny dziewiątej do siedemnastej ma inne obowiązki, a po tym czasie nie do końca ma już chęci na treningi. Mam nadzieję, że to tylko kwestia wpadnięcia w rytm. Teraz czas na weekend w Ostravie! Ahoj!

sobota, 3 września 2016

VI Złoczewski Bieg Po Węgiel

           
        Sobota, godzina ósma, już dawno się tak nie czułem. Mowa oczywiście o poranku przed startem, a ostatnio mogłem tego doświadczyć miesiąc temu, choć to i tak był tylko jeden start. To jest mój pierwszy poważny biegowo rok, mało startów, za to wyselekcjonowane i wybrane tak, by z roku na rok być jeszcze lepszym i pokonywać swoje kolejne wyznaczone cele. Czas więc przystąpić do porannej rutyny.             
Do Złoczewa wybieram się trzeci rok z rzędu. Choć poprawniej byłoby napisanie do… Stolca, gdyż w tym roku po raz pierwszy to tam został zorganizowany bieg. Zmieniono nieco dystans z niecałych pięciu kilometrów do siedmiu i pół. Większość trasy biegła asfaltem, co zawsze sprzyja prędkości jaką można osiągnąć. Sporą zmianą była sama organizacja biegu. Za BRAK wpisowego otrzymaliśmy bardzo dobrze zabezpieczoną trasę, każde skrzyżowanie było obstawione przez strażaków, w kilku punktach można było dostać wodę. W końcu zrobiono ciekawsze medale co zawsze jest lepszą pamiątką niż taki zwykły, śmieciowy… Każdy uczestnik otrzymał też bawełnianą pamiątkową koszulkę z podobizną Osła ze Shreka i napisem „Daleko jeszcze?!”. Ciekawym rozwiązaniem było też trzymanie wstążki na mecie nie tylko dla zwycięzcy biegu, przez co każdy mógł poczuć się jak zwycięzca, a tak też przecież było.            
          Przez piętnaście tygodni ciężko pracowałem na treningach, choć przede mną jeszcze trzy, na szczęście nieco lżejsze. Wszystko w drodze do wyznaczonego celu czyli maratonu w Warszawie 25 września. Nim tam jednak dotrę czeka mnie postawiony wcześniej ambitny wrzesień. Dziś w Złoczewie, Stolci?, zrobiłem jeden kroczek z pięciu. Był to krok przełomowy, gdyż startując w Złoczewie trzeci rok z rzędu, w końcu pobiegłem tak, jak bym sam chciał. W poprzednich krótszych edycjach tempo biegu wynosiło kolejno 4’45”, 4’28”. W tym nastąpił przełom, 4’18” na dłuższym dystansie co dało mi siódme miejsce w tym kameralnym biegu. Trenując do maratonu trenujemy głównie wytrzymałość, nie prędkość, która jest tak potrzebna na krótszych dystansach. Tym bardziej cieszy mnie fakt, że udało mi się pobiec na tyle szybko, by czuć zmęczenie, widzieć znaczną poprawę, ale i mieć jednocześnie jeszcze lekki zapas. Bieg i swój 1/5 małych kroczków muszę uznać za bardzo udany. Krok drugi wykonam jutro w Zduńskiej Woli, o ile nie wykończy nas pogoda… A teraz czas na relaks i ognisko!

czwartek, 7 lipca 2016

6. Sztafetowy Maraton Szakala

Pierwszy raz w swojej przygodzie zwaną bieganiem miałem okazję spróbować swoich sił w sztafecie. Jednak nie była to typowa sztafeta jaką można oglądać na ekranach swoich telewizorów, gdzie zawodnicy mają co do centymetra wszystko wyliczone i biegną po rekordy świata i wysokie gaże. Wraz ze swoją Niebieską rodziną wystartowaliśmy w szóstej już edycji Sztafetowego Maratonu Szakala, który odbywał się w łódzkim Arturówku. Startowało się w siedmioosobowej drużynie, w tym dwie kobiety. Wystawiliśmy dwie drużyny. Każdy uczestnik pokonywał dystans jednego kilometra po parku Łagiewnickim               i następnie w wyznaczonej strefie zmian przekazywał pałeczkę kolejnej osobie z drużyny. Przekazywanie pałeczki trwało, aż każdy uczestnik wykonał sześć okrążeń, a suma kilometrów całej drużyny osiągała dystans zbliżony właśnie maratonowi.
Bieg kilometrowo mało wymagający, jednak wyciągający z uczestników resztki sił i energii. Z każdym następnym okrążeniem zaczynało brakować siły i z pozoru szybka trasa ciągnęła się niezmiernie długo. W mojej drużynie, czyli Grupa Biegowa Sieradz Biega II gdzie kapitanem był Piotrek, to mnie przypadł zaszczyt rozpoczęcia zawodów. Po wcześniejszym sprawdzeniu trasy wiedziałem mniej więcej czego mogę się spodziewać. Szutru, kałuż, błota, nierówności, podbiegów, zbiegów i wąskich tras. Wystartowałem szybko, przynajmniej tak mi się wydawało… Już po 100m byłem jedną z ostatnich osób z pierwszej zmiany z 38. zespołów. Cholera… To oni tak zapierdzielają, czy ja tak wolno biegam?!
Na szczęście to pierwsze, uf! Pierwsze okrążenie pokonuje z czasem 3’45”! (DRUKOWANYMI TRZY CZTERDZIEŚCI PIĘĆ!) Przecież dla mnie to jest jakiś rekord świata, nigdy nawet bym się nie spodziewał, że jestem w stanie tak szybko pobiec. No dobra, może i jestem w stanie, ale nie po tak ciężkim terenie. Po wcześniejszych ‘treningach’ bez problemu udaje mi się przekazać pałeczkę Piotrkowi i schodzę na zasłużony odpoczynek. Początkowo byłem pewien, że te przerwy będą trwały dość długo, w końcu aż sześć osób musi przebiec okrążenie. Zdążyłem się napić i poszedłem lekko się rozruszać na około sześć, siedem minut, a następnie wykonać parę ćwiczeń dynamicznych w miejscu.
             Schemat powtarzałem aż końca zawodów. Jak się następnie okazało, myliłem się… czas leciał strasznie szybko i gdy tylko kończyłem rozruch, już powoli musiałem się szykować na swoją kolejną zmianę, czyli przechwycenie pałeczki od Kacpra. Kolejne okrążenie było jeszcze szybsze 3’40” (!!), następne jeszcze szybsze 3’39” (!!!), a czwarte jeszcze szybsze i najszybsze 3’3” (!!!! ja pierniczę !!!!). Pewnie teraz połowa ‘zawodowców’ sobie myśli ‘jak fajnie, że można się cieszyć z byle czego.’ Tak, można. Mnie ten fakt niezmiernie cieszy, gdyż nigdy podczas szkolnych sprawdzianów nie potrafiłem złamać nawet granicy czterech minut. Teraz robię to w takim czasie, a wychodzi na to, że dam radę jeszcze szybciej pobiec ten kilometr. Przy dwóch ostatnich biegach miałem po 3’36”, czyli nieco wolniej, ale tylko nieznacznie. Jako Sieradz Biega II zajmujemy 23. miejsce z czasem 2:52:12,a nasza druga drużyna plasuje się na miejscu 26. z czasem 2:55:33. Piękna rywalizacja do samego końca i strasznie wyrównany bieg!
No cóż ja mogę powiedzieć… Wyjazd na Sztafetowy Maraton Szakala podniósł mnie strasznie na duchu i uświadomił, że zmierzam w dobrą stronę. Dodatkowo tak liczne wyjazdy z Sieradz Biega nie zdarzają się codziennie, a doping i okrzyki na ostatnich metrach przed strefą zmian były strasznie motywujące. Oby więcej takich wyjazdów! Road to Warsaw trwa w najlepsze!

sobota, 25 czerwca 2016

4. Nocny Wrocław Półmaraton

To już trzeci rok z rzędu kiedy wybieram się do Wrocławia na nocny półmaraton. To właśnie tam zaczęła się moja przygoda z bieganiem na tym dystansie i to właśnie ten bieg zapadł mi w pamięci. Może ze względu na debiut, a może miała na to wpływ nietypowa jak na zawody pora dnia. Tym razem wybieramy się w bardzo licznym składzie, aż 15 osób w niebieskich barwach zamierzało podbijać nocą Wrocław i to bez przystanków w pubach i pobliskich knajpach. Każdy jechał z indywidualnym planem pozwalającym pobić swój rekord życiowy, osiągnąć na dany dzień swoje maksimum czy też zadebiutować i szczęśliwie ukończyć bieg. Za cel wziąłem sobie uzyskanie czasu z granicach własnej przyzwoitości, czyli poniżej godziny pięćdziesiąt. Pierwszą część roku przesiedziałem w domu bez trenowania, gdy pod koniec maja wszedłem na wyższe obroty zacząłem czuć się o niebo lepiej.

Bieg zaczął się o godzinie 22:00, a według organizatora na linii startu ustawiło się przeszło 10.000 biegaczy… ! Wraz z Sebastianem, Rafałem i Kacprem wspólnie zaczęliśmy ten bieg i wstępnie mieliśmy tak właśnie te zawody rozegrać, w kupie siła! (niemal dosłownie…). Biegło nam się dość przyjemnie i w równym tempie, choć mimo późnych godzin wieczornych na dworze panowała straszna duchota, a organizm w zatrważającym tempie pozbywał się z organizmu wody. Po dziesięciu kilometrach z peletonu wyrwał się Kacper, który tak też zaplanował sobie bieg we Wrocławiu. Wiatr w plecy i niech leci, ale do granicy 1:38 niech się nie zbliża! W okolicach 15km z Rafałem i Sebastianem stwierdziliśmy, że coś nam nie pasuje. Mianowicie, biegliśmy tempem 4’50” – 5’00”, a przed naszymi oczami pojawił się zająć z balonem 1’40”… Ktoś mi to jest w stanie wytłumaczyć? Chyba zbliżał się czas rui i nóżki już tak chętnie nie przebierały :)

W kupie siła! Od 17km zaczęliśmy mieć z Rafałem problemy żołądkowe. Jak wynikało z późniejszych rozmów ze znajomymi, prawie każdy odczuwał albo dyskomfort żołądkowy albo związany z kolką. Zwolniliśmy nieco tempo swojego biegu, a Sebastian czując się tego wieczoru dobrze, poleciał do przodu. Nie zależało nam z Rafałem jakoś strasznie na wynikach, a dla mnie był to po prostu dobry trening w drodze do Warszawy. Wbiegamy na metę niemalże w tym samym czasie 1:47:18. Nasze organizmy wylały z siebie chyba dobry litr jak i nie więcej potu… Staramy się uzupełnić braki i idziemy do samochodu się przebrać i ogrzać. Po takim wysiłku i rozgrzaniu organizmu, o tak późnej godzinie wieczornej bardzo łatwo się wyziębić. Czekamy na resztę ekipy, następnie GODZINĘ wyjeżdżamy z parkingu i jedziemy na zasłużonego Maca. Po raz kolejny udowadniam ile potrafię w siebie zmieścić żarcia.


Największym plusem wyjazdu jest liczna ekipa Sieradz Biega, kwintesencja biegania. Kolejną rzeczą która cieszy jest zajęte miejsce, 3000. na blisko 10.000 osób! Czas bardzo przyzwoity, a lekki niedosyt jest co świadczy tylko o tym, że treningi idą w dobrą stronę. Serdeczne gratulacje dla wszystkich, którzy ukończyli bieg, a przede wszystkim dla Grupowych debiutantów!


niedziela, 29 maja 2016

14. Bieg Ulicą Piotrkowską

Miałem tradycyjnie napisać relacje z biegu, jak to już mam w swoim zwyczaju. Nikt jeszcze nie określił czy zwyczaj ten nie jest przypadkiem jednym z tych przyrównywanych do alkoholu, czy palenia papierosów. Może jest to zwykła rutyna, której człowiek po pewnym czasie po prostu ulega i traktuje jak coś normalnego. Nie potrafię tego określić, więc po prostu coś napiszę, a co mi kuźwa szkodzi…
Cały ten tydzień, która właśnie mija, jest pierwszym tygodniem, który w pełni przetrenowałem od końcówki stycznia tego roku. Ale ten czas leci… Wszystko nie wynikało jakby się mogło na pierwszy rzut oka wydawać z mojego lenistwa. Jest to efekt kontuzji, która ciągnęła się za mną jak… jak nie wiem co, o! Najkrócej rzecz ujmując, niech ten stan rzeczy, który trwa, zostanie jak najdłużej.


Na 14. Edycję biegu ulicą Piotrkowską zapisałem się pod wpływem presji, ale presji samego siebie. Start w tej imprezie zaliczyłem w poprzednich dwóch latach i uświadomiłem sobie z czasem, że  coraz mniej przemawiają do mnie tego typu imprezy, gdzie wedle mojej subiektywnej opinii, bieganie idzie trochę w masówkę. Niech nikt nie zrozumie mnie źle, super, że tyle ludzi uprawia sport i dba o siebie! Chodzi mi bardziej o to podejście do szarych biegaczy. Choć w Łodzi nie jest to jeszcze takie złe, to jednak wolę te biegi kameralne, które mają ten swój niepowtarzalny urok. Piszę to, bo to moja relacja i mogę, a co! Choć faktem jest, że pewnie i tak jeszcze nieraz się wybiorę z Sieradz Biega na tego typu imprezę. Bez sensu, prawda? Wracając do presji. Na bieg zapisało się przeszło piętnaście osób z mojej rodziny biegowej, a gdzie jadą Niebiescy w licznym gronie, czuję wewnętrzny obowiązek bycia z nimi. Więc się zapisała, ciekawa historia, prawda?
Nie był to dla mnie bieg priorytetowy, w którym za wszelką cenę chciałem coś ugrać. Nie trenowałem, dopiero co powracam, a więc był to bieg na zaliczenie. Ale mądra główka jak to ma w swoim zwyczaju pomyślała, że ukręci coś z tego gówna, a nuż widelec… Dupa tam, duchota mnie zabiła. Taa, chciałbym… Po prostu nie byłem przygotowany na to co chciało osiągnąć serce, waleczny skurczybyk!  O samym biegu nie będę się rozpisywać, bo nie ma o czym. Zacząłem za mocno, potem zdechłem, a na koniec jeszcze powalczyłem nie wiadomo z czym i zakończyłem z czasem 45:56, czyli bardzo przyzwoitym. Tak, jestem z tego czasu bardzo zadowolony! A jeszcze bardziej z faktu, że byłem ~600 osobom na mecie z bliska 4000 osób, które ukończyły ten bieg!
Jak mówiłem, o samym biegu za dużo nie ma, po prostu był i będzie następny. Na dobitkę dzień po, zaliczyłem 14km treningu i jestem zwyczajnie zmęczony i nic mi się nie chcę. Wyprzedzając szyderstwa, napisałem to w wyniku podświadomości, która zwyczajnie kocha pisać i dzielić się tym z innymi. A wszystko to piszę przy kolejnej porcji kurczaka i ryżu (ziroł monotonia!), by po przymusowej przerwie wrócić jeszcze silniejszym! Zanim padnę pyskiem na klawiaturę wciskając przypadkowe klawisze, chciałbym jeszcze przejść do ‘podsumowania.’

Uwielbiam te nasze wyjazdy w tak licznej obsadzie, tego po prostu nie da się opisać. Z osobami z Sieradz Biega czuję się na nich jak z rodziną, więc dziękuję, że jesteście <chlip>. Marek, zgodnie z obietnicą, dałeś radę i wygrałeś walkę z okiem! Jak coś to spoko, masz jeszcze drugie! Marcin, podjąłeś rękawice w nierównym starcu z ‘maćkiem’, ale wierzę, że go pokonasz! A już całkiem poważnie, gratulacje dla wszystkich osób aktywnie spędzających czas wolny. Pozdrawiam wszystkich znajomych z którymi miałem okazję się spotkać przed, w trakcie oraz po biegu, oraz tych z którymi takowej okazji nie miałem. Do zobaczenia na kolejnych imprezach!

sobota, 21 maja 2016

Tydzień po maratonie...

Z każdym kolejnym biegiem stajemy się mądrzejsi, przynajmniej tak nam się względnie wydaje, bo prawda bywa różna. Maraton w Krakowie udowodnił mi wiele, a raczej dzięki niemu udowodniłem coś sam sobie. Minął tydzień, dopiero po tylu dniach jestem w stanie zebrać parę myśli, wspomnieć wydarzenia z tamtego dnia i coś napisać. Przez ten tydzień moje ciało wydaje się już zregenerowane, przynajmniej w jakimś stopniu. Umysł niestety ucierpiał bardziej, a to dlatego, że ten bieg w głównej mierze był właśnie rozgrywany w głowie, która wraz z sercem pokonała ostatnie dziesięć kilometrów trasy.
Na bieg zapisałem się jeszcze w roku ubiegłym, gdy wpisowe było najniższe – studencka logika. Przez ten czas zdążyłem złapać kontuzję i praktycznie w ogóle nie trenować. Tak naprawdę to nawet przestałem myśleć o tym Krakowie, gdzieś z tyłu głowy co jakiś czas przewijała się myśl, ale były to urywki. Gdy za oknem maj pokazywał swoje prawdziwe oblicze, obudziłem się z ręką w nocniku, bez noclegu, bez dojazdu… Na szczęście koniec końców wszystko ułożyło się pomyślnie i zabrałem się z bratem Tomka, kolegi z Sieradz Biega, Łukaszem.

Miejscem noclegowym została hala judo Wisły Kraków, coś nowego jak dla mnie.

Po odebraniu pakietów na stadionie Wisły Kraków, zostawiliśmy rzeczy na hali i udaliśmy się na spacer po Starym Mieście. Przy okazji nasze nogi trochę nas poniosły i zrobiliśmy spacerkiem dobre 10km, tak na rozgrzewkę… Następnie udaliśmy się na docelowe miejsce spania. Podłoga była wyłożona materacami zapaśniczymi, więc noc zapowiadała się obiecująco. Niestety tylko się zapowiadała. Nigdy nie miałem okazji spać w tego typu warunkach w śpiworze. Dookoła stadko chrapiących facetów, leżąc jeden obok drugiego, a za oknem słychać była juwenalia, które na dobre się rozpoczęły nieopodal. Noc przespana jak cholera… Co chwilę się budziłem, a od godziny piątej zaczęły dzwonić budziki jeden za drugim, jakby biegacze szli od rana robić atest trasy…
Sam bieg był dla mnie pójściem na żywioł. Zaczynając od braku objętości treningowej, przez testowanie nowego sprzętu biegowego i formy żywienia, a kończąc na przeczytaniu dzień wcześniej o zasadzie Galloweya i wpleceniu jej w mój plan maratoński. Ot takie założenie na bieg, co ma być to będzie i tyle.
Start został zaplanowany na godzinę dziewiątą w piękny słoneczny poranek w Krakowie dnia 15 maja. Dzień dla mnie ważny z kilku powodów, nie mówiąc już o samym starcie w czwartym maratonie. Dzień ten jest moją pierwszą rocznicą bycia z ukochaną, najlepszy rok w moim życiu, a mam nadzieję, że będzie ich o wiele więcej. Kocham Cię! Drugą ważną sprawą był fakt, że ten bieg postanowiłem pobiec dla Rafała, mojego przyjaciela, który tego dnia był ze mną, czułem to…
Plan był taki, by biec sobie spokojnie tempem w granicach 5 minut 40/50 sekund na kilometr, a co trzy kilometry (czyli jak były rozstawione punkty) przechodzić do dwóch minut szybkiego marszu. Wszystko szło pięknie, biegło mi się cudownie, choć byłem świadom tego, że bieg zaczyna się  po 30 kilometrze, więc studziłem swoje emocje. Co 5 km sprawdzając międzyczasy ciągle przez głowę przewijała się myśl o życiówce, lecz starałem się ją dusić w zarodku. 
Po dwudziestym kilometrze spotkałem moich dobrych znajomych ze Zduńskiej Woli, z którymi tak mijamy się na różnych biegach. Kamil postanowił wypróbować moją formę biegu na dziś, a Łukasz leciał z przodu, choć co jakiś czas ciągle go doganialiśmy. Gdy bieg się rozpoczął, czyli po granicy 30 kilometrów, postanowiłem trochę przyspieszyć czując wewnętrzną moc. Opuściłem niegrzecznie chłopaków i zacząłem realizować drugą spontaniczną cześć planu. Tempo odcinków biegowych wzrosło o blisko 20 sekund, a odcinki marszu okazały się również szybsze od wcześniejszych. Ostatnie 5-7 kilometrów trasy było niestety pod wiatr, który tego dnia mimo palącego słońca był naprawdę nieznośny. Warto zaznaczyć, że trasa składała się z dwóch pętli, a sama w sobie okazała się dość ciężka z licznymi podbiegami. Ostatnie cztery kilometry pokonałem z klapkami na oczach widząc już ciemność. Czułem jak słabnę, ale mimo wszystko zegarek temu zaprzeczał, wskazując ciągle szybkie tempo. Jeszcze tylko ostatni podbieg koło Wawelu… morderca… zamykam oczy, a raczej zamykają mi się same i resztką sił z tempem zbliżonym w granicach pięciu minut na kilometr wpadam na metę. Nie do końca jestem jeszcze świadom czego dokonałem. Poprawiłem życiówkę o ponad pięć minut! Rafał, dziękuję, byłeś ze mną i na pewno dodałeś mi sił! Nigdy o Tobie nie zapomnę…
Na szyi zawiasa mi złoty medal z uśmiechniętym smokiem, który zaraził mnie i z mojej twarzy również uśmiech nie chce zejść. Jestem w siódmym niebie i chce mi się płakać i krzyczeć ze szczęścia jednocześnie! Jestem usatysfakcjonowanym maratończykiem!
Tydzień minął, emocje jeszcze we mnie tkwią. Były one tak skrajne, że ciężko było mi zebrać myśli i napisać coś składnie. Taki bieg wykańcza bardziej umysłowo niż fizycznie, a ja sam nie mogłem się pozbierać. Wszystko wydaje się na pozór proste i banalne, lecz potem okazuje się to bardzo skomplikowane, a zmęczenie zaczyna się ujawniać dopiero z dniami kolejnymi, ustępując w tym przypadku po tygodniu. 
Wracam do żywych, wracam do sił!

poniedziałek, 9 maja 2016

II Sieradzki Cross Towarzyski - od biegacza do organizatora...

Skąd wziął się pomysł na Sieradzki Cross Towarzyski i czym on w ogóle jest?
Sama formuła biegu jest dość nietypowa i nieczęsto spotykana. Wygrywa osoba, która w ciągu sześciu godzin trwania zawodów pokona największą ilość kilometrów. 
Najmniejszym wymaganym dystansem do pokonania zaś było dziesięć kilometrów, a sukces ten wieńczył pamiątkowy medal. Formuła ta pozwala jednocześnie na dość zaciętą rywalizację między ultrasami, a jednocześnie pozwala skumulować w jednym miejscu wszystkich miłośników biegania. Jest czas na rozmowy, dzielenie się doświadczeniem oraz to co najważniejsze, czyli czerpanie przyjemności jaką jest bieganie. Odkąd jestem w Stowarzyszeniu, naszym celem była popularyzacja biegania jako najprostszej formy ruchu i to właśnie chcemy odzwierciedlić w Naszych zawodach. Sieradzki Cross Towarzyszki to wydarzenie, które jest od podstaw tworzone z pasją i zamiłowaniem od biegaczy dla biegaczy. Mamy nadzieję, że wszystkim obecnym się podobało i zawitacie do Nas również w kolejnych edycjach!

Z punktu widzenia Organizatora…
Względem edycji poprzedniej… Nie, nie będziemy patrzeć na to co było rok temu. Teraz jest teraz i temu należy się przyjrzeć i na tym skupić. Była to druga już edycja Sieradzkiego Crossu Towarzyskiego i to by było na tyle z nawiązań do poprzedniej edycji.
Na ten dzień przygotowywaliśmy się już na długo przed 8 maja, tak by wszystko było zapięte na ostatni guzik. W końcu mogłem też się poczuć jak prawdziwy organizator biegu, który doskonale wie ile włożył sam w to pracy. Zaczynając od załatwiania spraw finansowych z potencjalnymi patronami biegu, przewożenie poszczególnych części pakietów, a także ich pakowanie, poprzez przygotowania już w dzień imprezy na innych drobniejszych rzeczach kończąc.
W dzień zawodów budzik został nastawiony na godzinę szóstą, wtedy zacząłem żyć już tylko tym dniem. Tak naprawdę to żyłem nim na dobry miesiąc czy też dwa wcześniej, co z resztą mogą potwierdzić moi bliscy. 
Punkt godzina siódma wraz z autem pełnym pakietów, melduje się na sieradzkim Mosirze. Moje plecy jeszcze dobrze pamiętają dzień poprzedni, kiedy to te same pakiety były w trakcie zapełniania. Lecz dzisiaj dzień jest wyjątkowy, pozwalam myślom skupić się na rzeczach istotniejszych. Kolejne czynności nie są niczym nowym, przepakowujemy pakiety, szykujemy trasę wraz przygotowaniem startu oraz mety i chyba co najważniejsze, przygotowujemy się mentalnie na Nasze Święto.
Start zaplanowany został na godzinę jedenastą, na kilka minut przed, w parku zaczyna robić się już gęściej od biegaczy, którzy zjechali do nas z całego regionu, ale też i województwa, a nawet i Polski. Zawieszam sobie na szyi medal, tfu aparat (ostatnio coraz częściej) i przechadzam się tu i ówdzie łapiąc same zadowolone twarze, które chętnie wskakują mi pod obiektyw. Gdzieniegdzie wyłapuje jeszcze uchem opinie o pakietach startowych: „Z pakietami to przesadzili… mega pozytywnie!”, „Ale zaje!@# pakiety!”, „No z pakietami to się naprawdę postarali.” – takie małe samochwalstwo, ale pozwolę sobie na nie dzisiaj jeszcze nieraz. Tak, z pakietów możemy być naprawdę dumni.
Zanim przypomnę co się w nich znajdowało, przypomnę jeszcze raz, że impreza odbyła się bez żadnego wpisowego. W pakiecie każdy uczestnik Crossu mógł znaleźć: wodę niegazowaną półlitrową, napój izotoniczny 0,7l, napój/nektar 1l, mleczko smakowe MU!, kubek termiczny/brelok, herbatniki deserowe, ciasteczka familijne, magnez Ale 60szt., długopis/smyczkę, zapach do samochodu oraz parę drobniejszych gadżetów. Nieskromne 5+. Dodatkowo pierwsze dwadzieścia osób, które pokonały dystans 13 okrążeń (czyli 26km) dostawały pamiątkową koszulkę techniczną. 

Przed samym starem parę złów zabrał jeszcze prezydent Miasta Sieradz Paweł Osiewała, główny patronat naszej imprezy, a następnie przystąpiliśmy do jednego z najważniejszych punktów imprezy, czyli jej otwarcia.. Pierwsze zadanie, które zostało mi przydzielone to odhaczanie uczestników na linii startu/mety, którzy chcieli odpocząć bądź wrócić na trasę. Jednak na samym początku zająłem się fotografowaniem uczestników. Kolejna rzecz, którą ‘samowychwalę’ na naszym Crossie to ilość zdjęć oraz czas w jakim zdjęcia te znajdują się do dyspozycji uczestników biegu na naszej stronie. Dla mnie nieskromne 5+. Dajcie nam trochę czasu, a jeszcze ze zdjęciami Was zaskoczymy :)
W każdej wolniejszej chwili zamieniał się z poszczególnymi członkami mojej Rodziny Biegowej, by oni też mogli przebiec swoje minimalne 10km i zajmowałem się zadaniem odhaczania uczestników, a później również wręczaniem finiszerom medali.
Sześć godzin zawodów zleciało dość szybko. Czas ten spędzony był dość typowo jak na takie wydarzenie, czego objawami są m.in. brak apetytu i lekka nadpobudliwość wszystkich bodźców, które nagle się bardzo wyczulają. Gdy tylko miałem możliwość znajdować się na trasie wśród uczestników, podpytywałem jak się im podoba impreza i słyszałem same superlatywy, znów oczywiście nieznacznie się ‘samochwaląc’. 
Ostatnie dziesiątki minut zawodów odbyły się pod znakiem zażartej rywalizacji „pochłaniaczy kilometrów” względem zwycięzcy II Sieradzkiego Crossu. W kategorii open kobiet wygrała Milena Grabska - Grzegorczyk, a w kategorii mężczyzn jej mąż Bartosz, oboje pokonali 66km wyrównując tym samym rekord trasy z roku poprzedniego (jednak bez drugiego wspomnienia z edycji poprzedniej się nie obyło...). Najlepszą biegaczką Ziemi Sieradzkiej została Agnieszka Zagłoba, pokonując 50km, a najlepszym Biegaczem Ziemi Sieradzkiej Marcin Walczuk, który pokonał 60km. Z Marcinem miałem okazję przebiec parę kilometrów zającując mu, ale o tym później. Serdecznie gratulacje dla wszystkich uczestników biegu. Dziękujemy, że przyjechaliście i miejmy nadzieję, że Wam się podobało i jeszcze do nas zawitacie!
Gdy emocje nieznacznie opadły po godzinie siedemnastej, zabraliśmy się do ‘zamykania’ imprezy i sprzątnięcie całego majdanu. Posprzątaliśmy trasę, zgarnęliśmy wszystko co nasze i każdy z nas udał się do domu zmęczony, ale i pełen zadowolenia, że wspólnie osiągnęliśmy pełen sukces i możemy być z siebie naprawdę dumny. Ja jestem i to bardzo!

Jako jeden z uczestników Crossu…
Minimum planu biegowego na dzień trwania zawodów to pokonanie dziesięciu kilometrów, czyli tyle ile potrzeba, by otrzymać pamiątkowy medal. Medal, który jest kolejnym już medalem napawającym mnie dumą, medal który jest wyjątkowy (trzecie już wspomnienie do edycji poprzedniej… choć niedosłowne!). Medal ten ma szczególne znaczenie w moim sercu i w mojej małej ‘karierze’ biegacza.
Pierwsze kółka pokonywałem z moją dziewczyną Karoliną i jej bratem Dominikiem. Mam nadzieję, że dziewczyna chciała sama wziąć udział, bo na pewno jej do tego nie zmuszałem, przysięgam! Początkowo robiliśmy razem jedną rundę, czyli 2km, a następnie ja zajmowałem się obowiązkami organizatorskimi, a Karolina odpoczywała. Początkowo bardzo się o nią martwiłem, gdyż wyglądała nieciekawie, ale jak się później okazało, ona dopiero się rozgrzewała! Zrobiliśmy wspólnie tak cztery okrążenia z przerwami. Zrobiła też parę kółek z bratem i moim przyjacielem Maćkiem. Łącznie pokonała 12km! Niesamowita dziewczyna! Dostała wszystko co najważniejsze: medal, a nawet drugi specjalny ode mnie i zwycięskiego buziaka. Jestem z Ciebie strasznie dumny kochanie! Jej brat Dominik pokonał 24km, ale to pewnie ze względu na to, że miał moje buty i go tak niosły! :)
Gdy Dominik z Karoliną zabrali się już do domu, ja ponownie zająłem się trochę tym drugim zadaniem na dziś, a nawet ważniejszym. Dopiero na niecałe dwie godziny do końca, postanowiłem trochę pobiegać z Marcinem. Tego dnia zamierzał powalczyć nie tyle co z samym sobą, ale i powalczyć o coś więcej. Przez pierwsze okrążenia dużo rozmawialiśmy, oczywiście o bieganiu, a dopiero na ostatnie dwa okrążenia Marcin postanowił bardziej się skupić włączając stymulującą muzykę. Jak się okazało pomagała mu bardzo, aż zaczął grać na perkusji, wariat!
Moim zadaniem było biegnięcie przed nim, nadawanie rytmu i sprawdzanie czy trzyma się tuż za mną. Jak później się okazało moja pomoc była bardziej znacząca niż w ogóle mógłbym sobie zdawać sprawy. To nie było tylko biegnięcie dla samego towarzystwa. Ogromnie mnie cieszy, gdy mogę sprawować taką funkcję i bliska mi osoba zajmuje następnie miejsce na podium, w przypadku Marcina pierwsze w kategorii najlepszego biegacza Ziemi Sieradzkiej, jeszcze raz gratuluje! Znów ‘samochwalstwo’, dzisiaj mi wolno!
II Sieradzki Cross Towarzyski kończę z wynikiem 18km biegania. Zapewne można do tego dołożyć kolejne dziesięć, które zawierało chodzenie z aparatem, sprawdzanie trasy, bieganie do wydawania pakietów oraz inne – i w cale nie jest to przesadzone. Jestem z siebie bardzo zadowolony, czyli już po raz kolejny! A co tam!
Podsumowując, II Sieradzki Cross Towarzyski to impreza, która pokazuje całe piękno biegowe. Każdy biegacz jest równy, a my skupiamy się właśnie na każdym z osobna. Gdyby nie ‘szary’ biegacz, którym ja też jestem, to żadne zawody nie miałyby najmniejszego sensu. Bieganie staje się kolejnym komercyjnym elementem ludzkiego świata, a zwykły biegacz jest tylko dodatkiem, bez którego jednak impreza by się nie odbyła, a nie mało kto o tym niestety zapomina. 
Chciałbym jeszcze raz, tym razem osobiście, podziękować zarówno wszystkim przybyłym biegaczom i biegaczkom za udział w Crossie jak i kibicom, którzy tego dnia przyszli do parku. 
- Panu Prezydentowi Pawłowi Osiewale, który objął patronat nad biegiem,
- Partnerom Crossu: Okręgowej Spółdzielni Mleczarskiej WART-MILK z Sieradza, City Fitness Club, firmom: GratydoAuta, Cukry Nyskie, Sklep Medyczny Medyk eRka, Smaczek, Wodomierze,
- sieradzkiemu MOSIR-owi, jego dyrektorowi oraz pracownikom,
- Patronom medialnym - Naszemu Radiu, zwłaszcza w osobie Michała Sieczkowskiego oraz serwisowi internetowemu Sieradzkiebiegi,
- firmie Agros Fortuna, cukierni Delicja z Sieradza, Biedronce, BGŻ BNP Paribas oddział Sieradz,
- komendantowi Straży Miejskiej w Sieradzu, pani dyrektor Szpitala w Sieradzu, Komendantowi powiatowemu Policji w Sieradzu,
- Sławkowi Wilkowi,
- oraz obecnym i zaangażowanym w przygotowania kolegom i koleżankom z Sieradz Biega, dziękuję Wam, że jesteście i to dla mnie zaszczyt móc z Wami biegać!



wtorek, 19 kwietnia 2016

W Łodzi po raz trzeci...

Na imprezie DOZ Maraton Łódzki pojawiam się trzeci rok z rzędu w przeplatanej formule. Debiutowałem w biegu na 10km, rok później w maratonie i teraz powróciłem do biegu towarzyszącego. Miał to być ten punkt docelowy, miejsce w którym miał zostać zrealizowany cały plan, ale cytując Siarę Siarzewskiego „… i cały misterny plan też w pizdu.” Z faktem, że ten rok zaczął się źle już zdążyłem się pogodzić, czego zapewne nie widać w moich tekstach pełnych lamentów i pisania, „że nie tak miało być…” Ale… właśnie, ale! Szukajmy tych pozytywnych aspektów!
Do Łodzi wybieramy się tuż przed godziną siódmą w piękny słoneczny poranek, gdy nasze rodziny i pewnie większa połowa miasta jeszcze śpi albo przynajmniej zaczyna parzyć sobie kawę bądź herbatę. Zajeżdżamy praktycznie pod samą atlas arenę, mamy miejsca w pierwszych rzędach. Nic tylko czekać na wystrzał startu i zdążymy spokojnie wystartować spod samego samochodu! Ale najpierw idziemy pod główne wejście spotkać się całą grupą Sieradz Biega.
W Łodzi zjawiamy się w licznej grupie 11 osób. Część z nas biegnie dystans maratoński, a reszta bieg towarzyszący. Ja na szczęście byłem w tej drugiej grupie J Minuty upływają pod znakiem żartów, śmiechów i rozmawiania na temat wszystkiego co związane z bieganiem – pogoda, plan na bieg, kupa… i inne J Wspólne zdjęcie i rozchodzimy się w swoje strony, by się przebrać i rozgrzać. 
Ja planów i założeń na bieg nie miałem praktycznie żadnych. No może poza tym żeby bieg ukończyć w pełni zadowolony i zdrowy. Teraz przejdę znów na chwilę do lamentów… Niestety ból nogi jest jak temat Smoleńska, wraca ciągle niechciany. Sinusoida chyba nie ma końca. Już na rozgrzewce czuję jak mam ciężkie nogi. Świadomość, że mam przebiec dziesięć kilometrów napawa mnie przerażeniem. Nawet nie pamiętam kiedy taki dystans ostatnio przebiegłem na treningu (sic!). Głupotą zapewne jest, że w ogóle biegam jak i pewnie to, że teraz to piszę… Ale nie potrafię już dłużej siedzieć i nic nie robić, tym bardziej jak bieg został opłacony… J Robię wszystko z umiarem i mam tylko nadzieję, że tego nie pożałuję.
Równo o godzinie dziewiątej startujemy. Uczestnicy biegu na 10km i maratończycy mijają się jak tysiące samochodów po przeciwnych pasach autostrady. Staram się jeszcze chwilę poukładać myśli przybijając piątki z maratończykami, ale ta sielanka za chwilę się kończy i zaczyna się bieg właściwy. Pierwszy kilometr zacząłem w tempie 5 min/km i takie tempo sobie założyłem, choć nie był to ścisły plan, którego miałem się trzymać za wszelką cenę, co z resztą potem wyszło samo. Przez kolejne kilometry nieco zwalniałem, choć były to sekundy. Niewidoczne gołym okiem podbiegi okazały się dla mnie lekko mówiąc dość uciążliwe. Równie ‘uciążliwa’ była pogoda. W tym roku jeszcze nie startowałem na żadnych zawodach z tak dobrą i tak złą pogodą. Dobrze, że miałem tylko do pokonania 10km J Po kilku minutach ból nogi zniknął, mięsień się rozgrzał, ale dobrze wiedziałem, że powróci zapewne po biegu.
Na ostatnim kilometrze znacznie przyspieszyłem, niestety ale poniosły mnie bębny, które uwielbiam w trakcie takich imprez! Ależ dają zastrzyk energii! I jeszcze ten charakterystyczny zbieg wprost do ciemnej jamy Atlas Areny, to lubię! Wbiegam z wynikiem 53 minut i 5 sekund, powiedzmy że jest okej J
Zaraz po wbiegnięciu i odebraniu medalu poszedłem przed Atlas Arenę w nadziei, że spotkam swoich, tak też było. Wymieniliśmy parę zdań o biegu, jak nam poszło, a następnie znów rozeszliśmy się do samochodów. Jednak zamiast się przebrać, mieliśmy z Kacprem już wcześniej zaplanowaną resztę czasu. Wzięliśmy aparat, kamerkę, flagę i poszliśmy zobaczyć jak biegnie elita. Czekaliśmy na nich na 36km. Przelecieli obok nawet nie wiem kiedy, to były dosłownie sekundy… Kacper poleciał z nimi kilkaset metrów z kamerą i ledwo dawał im radę, tak zapierdzielali. Następnie ustawiliśmy się przed 37 kilometrem i na 41, gdyż trasa się niejako pokrywała. Zaczęliśmy wypatrywać chłopaków z grupy. Najpierw wypatrzyłem Artura, który nie wyglądał na zadowolonego, ale jeszcze by nas nie pogonił, że robimy mu zdjęcia. Następnie pojawił się Piotrek, uśmiechnięty, zadowolony… J Gdy chłopaki wracali, sytuacja dużo się nie zmieniła. Artur już mógłby nas pogonić, lecz nie miał sił, a Piotrek był dalej uśmiechnięty, Kacper dał mu flagę i przebiegł się z nim jeszcze chwilę. Swoją drogą niezły trening, przebiegliśmy 10km, staliśmy na nogach kolejne kilka godzin i jeszcze z dodatkowymi kilogramami w postaci sprzętu cyfrowego, towarzyszyliśmy chłopakom z grupy i znajomym, dodając im resztki otuchy.
Wszyscy ukończyli bieg mniej lub bardziej zadowoleni, to jest najważniejsze! Nawet jak nie jesteś w pełni usatysfakcjonowany z wyniku, to potrafisz znaleźć sens tego co robisz i docenić ile kilometrów jesteś w stanie przebiec. Przyznajmy sobie szczerze, pogoda nie sprzyjała biegaczom na życiówki. Tym bardziej serdeczne gratulacje dla wszystkich którzy ten bieg ukończyli, jesteście wielcy! Miło było Was widzieć i Wam dopingować, do zobaczenia na trasach!

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Bieg na 5km w Pabianicach

Żeby być super biegaczem, nie trzeba co zawody celować w pobicie rekordu życiowego i zajmować czołowych miejsc. Tak samo nie trzeba być super biegaczem, by pisać bloga o swojej pasji. Można biegać czasowo przeciętnie, pisać o tym, czerpać radość i zarażać nią innych.Po blisko dwóch miesiącach bez regularnych treningów, spowodowanych problemami zdrowotnymi, chyba w końcu zacząłem wychodzić na prostą. Chyba, bo muszę mieć pewność, że mogę wskoczyć w systematyczne treningi. Jeszcze chwilę ‘poraczkuję’, a jak będę utrzymywać równowagę, to powrócę do ulubionej formy przemieszczania się. Do Pabianic wybieram się z grupą Sieradz Biega drugi raz. Rok temu startowałem na dystansie półmaratońskim, a w tym zdecydowałem się na 5km. Miał być to sprawdzian przed celem głównym, czyli Łodzią za dwa tygodnie.Niestety jak już pisałem plany uległy zmianie i te 5km były dobrym sprawdzianem, ale mojego ciała, czy jest już zdatne do szybszego biegania. Planów czasowych brak, po prostu ukończyć bieg w dość żwawym tempie, które określiłem na okolice pięciu minut na kilometr. Na starcie blisko 1200 uczestników obu biegów, przez co jest nieco ciasno, aczkolwiek spodziewałem się czegoś gorszego zaraz po wystartowaniu. Pierwsze dwa kilometry pokonałem w podobnym tempie około 4:50/km, następnie bieg na 5km odbijał w prawo, a półmaratończycy lecieli inną trasą. Chyba zabrakło tablic informujących o kolejnych kilometrach, bo po drugim do samej mety już takowych nie było, a szkoda. Po wbiegnięciu na stadion na zegarku już miałem 5km, więc byłem lekko zdziwiony widokiem, że trzeba jeszcze przebiec ¾ długości bieżni. Na metę wpadam z czasem 25:39 przy dystansie 5,3km. Wiadomo, to jest tylko GPS, pomylić się może, ale takie informacje słyszałem również od osób, które wygrywały bieg bądź w swoich kategoriach. Organizator niestety w wynikach nie wiedząc czemu podał czasy brutto, przez co różnica wynosiła prawie jedną minutą na moją niekorzyść. Ogólnie bieg i kolejny wyjazd z niebieską ekipą uznaję za bardzo udany. Przede wszystkim zdrowie, które zaczyna powracać i zapowiada się obiecująco (nie zapeszajmy). Pogoda, która była fantastyczna jak na wiosnę przystało. Po biegu postanowiłem się lekko schłodzić i porozciągać. Potem już tylko siedząc na trybunach wypatrzyłem kolejnych biegaczy i biegaczki Sieradz Biega, wybiegałem im naprzeciw i rozmawialiśmy. Po tak udanym dniu wszyscy udajemy się na zasłużony odpoczynek do domu.Teraz czas na zrzucanie wagi, która się przypałętała przez te dni bez aktywności… :)
x