Z każdym kolejnym biegiem stajemy się mądrzejsi,
przynajmniej tak nam się względnie wydaje, bo prawda bywa różna. Maraton w
Krakowie udowodnił mi wiele, a raczej dzięki niemu udowodniłem coś sam sobie.
Minął tydzień, dopiero po tylu dniach jestem w stanie zebrać parę myśli,
wspomnieć wydarzenia z tamtego dnia i coś napisać. Przez ten tydzień moje ciało
wydaje się już zregenerowane, przynajmniej w jakimś stopniu. Umysł niestety
ucierpiał bardziej, a to dlatego, że ten bieg w głównej mierze był właśnie
rozgrywany w głowie, która wraz z sercem pokonała ostatnie dziesięć kilometrów
trasy.
Na bieg zapisałem się jeszcze w roku ubiegłym, gdy wpisowe było najniższe –
studencka logika. Przez ten czas zdążyłem złapać kontuzję i praktycznie w ogóle
nie trenować. Tak naprawdę to nawet przestałem myśleć o tym Krakowie, gdzieś z
tyłu głowy co jakiś czas przewijała się myśl, ale były to urywki. Gdy za oknem
maj pokazywał swoje prawdziwe oblicze, obudziłem się z ręką w nocniku, bez
noclegu, bez dojazdu… Na szczęście koniec końców wszystko ułożyło się pomyślnie
i zabrałem się z bratem Tomka, kolegi z Sieradz Biega, Łukaszem.
Miejscem
noclegowym została hala judo Wisły Kraków, coś nowego jak dla mnie.
Po odebraniu pakietów na stadionie Wisły Kraków,
zostawiliśmy rzeczy na hali i udaliśmy się na spacer po Starym Mieście. Przy
okazji nasze nogi trochę nas poniosły i zrobiliśmy spacerkiem dobre 10km, tak
na rozgrzewkę… Następnie udaliśmy się na docelowe miejsce spania. Podłoga była
wyłożona materacami zapaśniczymi, więc noc zapowiadała się obiecująco. Niestety
tylko się zapowiadała. Nigdy nie miałem okazji spać w tego typu warunkach w
śpiworze. Dookoła stadko chrapiących facetów, leżąc jeden obok drugiego, a za oknem
słychać była juwenalia, które na dobre się rozpoczęły nieopodal. Noc przespana jak cholera… Co chwilę się budziłem, a od godziny piątej zaczęły dzwonić budziki jeden za drugim, jakby biegacze szli od rana robić atest trasy…
Sam bieg był dla mnie pójściem na żywioł. Zaczynając od braku objętości treningowej,
przez testowanie nowego sprzętu biegowego i formy żywienia, a kończąc na
przeczytaniu dzień wcześniej o zasadzie Galloweya i wpleceniu jej w mój plan
maratoński. Ot takie założenie na bieg, co ma być to będzie i tyle.
Start został zaplanowany na godzinę dziewiątą w piękny słoneczny poranek w Krakowie
dnia 15 maja. Dzień dla mnie ważny z kilku powodów, nie mówiąc już o samym
starcie w czwartym maratonie. Dzień ten jest moją pierwszą rocznicą bycia z
ukochaną, najlepszy rok w moim życiu, a mam nadzieję, że będzie ich o wiele
więcej. Kocham Cię! Drugą ważną sprawą był fakt, że ten bieg postanowiłem
pobiec dla Rafała, mojego przyjaciela, który tego dnia był ze mną, czułem to…
Plan był taki, by biec sobie spokojnie tempem w granicach 5 minut 40/50 sekund
na kilometr, a co trzy kilometry (czyli jak były rozstawione punkty)
przechodzić do dwóch minut szybkiego marszu. Wszystko szło pięknie, biegło mi
się cudownie, choć byłem świadom tego, że bieg zaczyna się po 30 kilometrze, więc studziłem swoje
emocje. Co 5 km sprawdzając międzyczasy ciągle przez głowę przewijała się myśl
o życiówce, lecz starałem się ją dusić w zarodku.
Po dwudziestym kilometrze spotkałem moich dobrych znajomych ze Zduńskiej Woli,
z którymi tak mijamy się na różnych biegach. Kamil postanowił wypróbować moją
formę biegu na dziś, a Łukasz leciał z przodu, choć co jakiś czas ciągle go
doganialiśmy. Gdy bieg się rozpoczął, czyli po granicy 30 kilometrów,
postanowiłem trochę przyspieszyć czując wewnętrzną moc. Opuściłem niegrzecznie
chłopaków i zacząłem realizować drugą spontaniczną cześć planu. Tempo odcinków biegowych
wzrosło o blisko 20 sekund, a odcinki marszu okazały się również szybsze od
wcześniejszych. Ostatnie 5-7 kilometrów trasy było niestety pod wiatr, który
tego dnia mimo palącego słońca był naprawdę nieznośny. Warto zaznaczyć, że trasa
składała się z dwóch pętli, a sama w sobie okazała się dość ciężka z licznymi
podbiegami. Ostatnie cztery kilometry pokonałem z klapkami na oczach widząc już
ciemność. Czułem jak słabnę, ale mimo wszystko zegarek temu zaprzeczał,
wskazując ciągle szybkie tempo. Jeszcze tylko ostatni podbieg koło Wawelu…
morderca… zamykam oczy, a raczej zamykają mi się same i resztką sił z tempem
zbliżonym w granicach pięciu minut na kilometr wpadam na metę. Nie do końca
jestem jeszcze świadom czego dokonałem. Poprawiłem życiówkę o ponad pięć minut!
Rafał, dziękuję, byłeś ze mną i na pewno dodałeś mi sił! Nigdy o Tobie nie
zapomnę…
Na szyi zawiasa mi złoty medal z uśmiechniętym smokiem, który zaraził mnie i z
mojej twarzy również uśmiech nie chce zejść. Jestem w siódmym niebie i chce mi
się płakać i krzyczeć ze szczęścia jednocześnie! Jestem usatysfakcjonowanym
maratończykiem!
Tydzień minął, emocje jeszcze we mnie tkwią. Były one tak skrajne, że ciężko
było mi zebrać myśli i napisać coś składnie. Taki bieg wykańcza bardziej
umysłowo niż fizycznie, a ja sam nie mogłem się pozbierać. Wszystko wydaje się
na pozór proste i banalne, lecz potem okazuje się to bardzo skomplikowane, a zmęczenie
zaczyna się ujawniać dopiero z dniami kolejnymi, ustępując w tym przypadku po
tygodniu.
Wracam do żywych, wracam do sił!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz