Ostatnimi czasy zbyt dużo się dzieje przez co czas płynie zdecydowanie
za szybko, ot takie oznaki dorosłego życia. I pomyśleć, że każdy młody człowiek
dąży do tego, by być dorosłym i niezależnym od nikogo. Jak to jest, że gdy
przychodzi upragniony moment, mimo iż mówiono nam setki razy, że będziemy
chcieli jeszcze wrócić do beztroskiego życia, musimy przekonać się o tym i tak
na sam koniec na własnej skórze?
Po pięknym wstępie mogę
przejść do długo wyczekiwanej, co z tego że głównie przeze mnie, relacji z
czeskiej Ostravy. Za gramanice wybraliśmy się w siedmioosobowym składzie. Do
wyboru były cztery dystanse: 5km, 10km, półmaraton i dystans królewski. Wszyscy
bezapelacyjnie zdecydowaliśmy się na pół maratonu. Dla mnie moment wydawał się
idealny, na dwa tygodnie przed startem w Maratonie Warszawskim, sprawdzeniem
samego siebie i ile zdołałem przepracować przez ostatnie kilkanaście tygodni.
Teoria teorią, a pogoda robi swoje. Ale o tym nieco później.
W sobotnie
przedpołudnie wyruszamy z Polski w kierunku naszych południowych sąsiadów. Do
pokonania mieliśmy około 250km, czyli jak na wyjazd zagraniczny to nie zbyt
wyszukana odległość, ale jednak. Sama podróż przebiegła jak zawsze pod znakiem
bardzo interesujących rozmów, którym towarzyszyły wypieki Anety, Kacper już może
powiedzieć czy były dobre
J Po dotarciu do samej Ostravy mieliśmy mały
problem z dotarciem do motelu, nazwijmy to początkiem ‘czeskiego filmu’. Nigdy
nie oglądałem, ale z opowieści mniej więcej wiem na czym to wszystko polega. Po
anglojęzycznych próbach dogadania się i dowiedzenia gdzie mamy nocować, dzięki
niezawodnemu Internetowi dotarliśmy na miejsce. Zarezerwowaliśmy trzy pokoje
dwuosobowe, Aneta chciała spać na hali. No i zaczynamy… okazało się, że pokoje
zostały wolne dwa, z czego jeden ma jedno podwójne łóżko. Płatność miała być
gotówką, na co większość z nas nie była przygotowana, nie mając zwyczajnie przy
sobie wystarczającej ilości czeskich koron. Rady nie ma, trzeba iść szukać
kantoru w pięknej regionalnej części miasta… tureckiej i romskiej prędzej. Kantoru
niestety nie znaleźliśmy, za to ja próbowałem wymienić pieniądze u bukmachera,
oczywiście o tym nie wiedząc. Domyśliłem się dopiero, gdy pani zza okienka
patrzyła się jak na zwykłego debila.
Co tam, jestem nietutejszy, wolno mi!
Kantor nieznaleziony, gotówki brak, z motelu nici. Najpierw postanowiliśmy
pójść odebrać pakiety startowe i zwiedzając okolice przy okazji znaleźć
miejsce, gdzie można zamienić złotówki na korony. Tutaj ciąg dalszy filmu.
Błądziliśmy dobrą godzinę, a może i nawet więcej, zanim znaleźliśmy biuro
zawodów. Tubylcu nie wiedzieli o jaki nam bieg w ogóle chodzi, nikt nic nie
wiedział, nikt nic nie rozumiał. Dopiero gdy trafiliśmy do centrum handlowego,
gdzie wymieniliśmy pieniądze, jakimś cudem trafiliśmy na miejsce docelowe,
gdzie kręciły się ‘tłumy’ ludzi. Po bodajże dwóch godzinach wróciliśmy z powrotem
do motelu, mogąc go wreszcie opłacić i wyciągnąć się nieco i odpocząć. Zanim to
jednak nastąpiło jeden samochód odwoził Anetę do hali na nocleg, niestety jej
śpiwór został w aucie numer dwa. Co by wóz numer jeden nie musiał wracać przez
Ostravę, pojechaliśmy z Arturem zawieźć śpiwór i szybko wrócić do motelu. Szkoda,
że plan był łatwy, a okazał się nieco skomplikowany. Brak znajomości topografii
miasta zrobił swoje, a zbliżająca się noc nieco utrudniła zadanie. Po około 30
minutach dwa auta odnalazły się i wszyscy szczęśliwy mogliśmy udać się na
zasłużony odpoczynek. Sobotnia komedia zakończona obejrzeniem wspólnie komedii
i lulu.
Start zawodów został
wyznaczony na godzinę dwunastą zero zero. Szkoda, że ten wrzesień ostatnimi
laty robi nas tak nieładnie w chu… i sprawia, że aura jest iście nie biegowa.
Jak się później okazało odczuwalna temperatura była spokojnie powyżej
trzydziestu kresek. O samym biegu za dużo nie ma co się rozpisywać. Ludzi
garstka, a to już pięćdziesiąta piąta edycja biegu. Organizacja też poniżej
oczekiwań. Plan biegu zmieniany co kilkadziesiąt minut. Początkowo była to
godzina czterdzieści pięć. Wraz ze zwiększającą się temperaturą plan został
skorygowany do godziny pięćdziesięciu, tak żeby sobie na spokojnie bieg
ukończyć, nie zarzynając się przy tym jednocześnie. Biegnąc większość trasy ze
Zbyszkiem, niemalże mdlejąc razem na jakiejś czeskiej obwodnicy, gdzie żar lał
się z niema i jednocześnie odbijał się od asfaltu, gdzie wody było jak na
lekarstwo, a nawet gorzej… plan sięgnął ostateczności, czyli zmieszczenia się w
dwóch godzinach. Cholera, nawet i to pod koniec było zagrożone! Ostatecznie
zmieściłem się w limicie plasując się na 61. miejscu z ponad trzystu
startujących, co tylko pokazuje, że wszyscy cierpieli równie mocno co ja. Pogoda
nie oszczędziła nikogo.
Niestety to nie koniec
komedii. Pomijając już bardzo małą ilość wody na trasie czy brak jakiegokolwiek
zabezpieczenia pod względem bezpieczeństwa, oczekiwanie na dekoracje trwało
blisko cztery godziny! Czekać było na co, bo zarówno Aneta jak i Jacek zajęli
kolejno drugie i pierwsze miejsce w swoich kategoriach wiekowych. Cztery
godziny, gdzie ludzie już ledwo wytrzymywali po trudnym biegu. Ale nie nie, to
nie koniec! Według wyników Aneta zajęła miejsce drugie w kategorii. Wychodząc
na scenę zaproszono ją na miejsce pierwsze, po czym po rozmowach z jakąś Czeską
zeszła ponownie na miejsce drugie i dostając taką tez statuetkę. Jednakże w
oficjalnych wynikach po biegu była… na miejscu pierwszym. Fuck logic! Kolejnym absurdem
były już same kategorie wiekowe. Ja i Kacper zostaliśmy klasyfikowany w
kategorii M39, bo nie było żadnej niższej. Fuck logic x2!
Czeska komedia będzie
kojarzyć mi się zdecydowanie z Ostravą. Choć ogólnie przyjmując trzeba uznać to
za bardzo udany i sympatyczny wyjazd. Pomijając już jazdę na oparach paliwa i
wszystko co zostało wyżej wymienione, takie wyjazdy pamięta się przez całe
życie, a przecież o to w tym wszystkim chodzi!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz