Tydzień po tropikalnych
upałach przyszedł czas na trzecią edycję Biegu Warckiego. Załamanie pogody, co
dobrze rokuje przez zbliżającym się maratonem i w końcu szansa na jakieś
szybsze bieganie i pobicie choć jednego personal
best w tym sezonie. Szanse i oczekiwania duże, ale i czułem się na siłach.
W tym roku organizatorzy postarali się o atest PZLA na dystansie 5km, co tym
bardziej sprawiło, że miałem ochotę na sprawdzenie się na tym dystansie i
poprawienie swojego dotychczasowego czasu. Na bieg jadę z rodzinnym zapleczem
technicznym. Dzień od samego rana dość chłodnawy, a przed startem zaczął padać
obfity deszcz, który w trakcie zawodów rozpadał się już na dobre.

Tempo od początku
zarzuciłem dość mocne w granicach czterech minut. Z każdym kolejnym krokiem
wody zarówno na trasie jak i na ubraniach przybywało. Po chwili wszyscy byli
już przemoczeni do suchej nitki, a kałuż na trasie zwyczajnie nie dało się już
w żaden sposób omijać. Nie przeszkadzało mi to w utrzymywaniu naprawdę dobrego
tempa, które dawałoby mi świetny rezultat, o czym z resztą byłem święcie
przekonany, gdyż biegło mi się zaskakujące swobodnie. Pokonując kolejne kałuże,
mając gdzieś że buty przefiltrowały już litry deszczówki biegłem ciągle równym
tempem przed siebie. Niestety ‘czeski film’ nie został wyłączony… Meta ukazała
się mym oczom coś za szybko. Jak się później okazało OSP prowadzące swoim wozem
cały bieg, pomylili zwyczajnie trasę i z atestu wyszła lipa skracająca dystans
o blisko 500/600m. Rekord z palcem w nosie ale co z tego skoro brakło dystansu?
Do tego oficjalne wyniki lepsze o 50s od czasu, który mierzyliśmy sobie sami.
Upał – źle, deszczowo –
źle. Oby ‘czeski film’ wyczerpał się już na dobre i w Warszawie zawiały tylko
dobre wiatry. Czas na odpoczynek, ładowanie węgli i szykowanie się na
psychiczny ból!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz