Ile można nauczyć się przez pięć miesięcy? Ile można
wyciągnąć błędów z debiutu w maratonie, by nie powtórzyć ich ponownie? Miałem
okazje, by to sprawdzić na własnej skórze.
Niespełna pięć miesięcy po swoim debiucie na dystansie maratońskim w
Łodzi, postanowiłem znów podjąć wyzwanie i pokonać kolejną ze swoich granic.
Tym razem zacząłem rozsądniej niż ostatni, a mianowicie zacząłem od jedzenia.
Około miesiąc przed samym startem zapisałem się na siłownię (nie samym
bieganiem człowiek żyje! Trzeba wzmacniać ciało!) i zacząłem sumiennie
przestrzegać diety, dzięki której wierzyłem, że stanę silniejszy na linii
startu. Podobno jesteśmy tym co jemy, więc to na pewno ma jakiś wpływ na sam
bieg. Sam maraton miał wystartował o godzinie dziewiątej w niedziele 13
września. Od czwartku, czyli trzy dni wcześniej, zacząłem przysłowiowo
‘ładować’ w siebie węglowodany. Zrobiłem to na pewno sumienniej niż w swoim
debiucie. Przez trzy dni chodziłem nakręcony jak ten króliczek z reklamy
Duracel, więc po prostu musiało być dobrze.
Pod względem przygotowań
żywnościowych i mentalnych wszystko szło tak jak powinno.
Trochę gorzej było z
przygotowaniami fizycznymi. Nie mówiąc o wzmacnianiu siłowym, trochę mało
biegałem. Wszystko przez głupotę, z której tak bardzo słynie każdy biegacz, bez
wyjątku. BÓLU NIE DA SIĘ WYBIEGAĆ! Szargani swoim ego i stwierdzeniem jacy to
my nie jesteśmy silni, niejednokrotnie szliśmy na trening, gdy nas coś lekko
pobolewało. Przecież nie jestem głupi i nie odpuszczę treningu… Prawda? Przez
wiele moich relacji przewijał się ten problem (shin splits). Mam nadzieję, że
teraz będę trochę rozważniejszy i w końcu się za to wezmę. Ale przecież
najpierw muszę wystartować, przecież już mam opłacony bieg… Ech te nasze biegowe
niespełnione ambicje.
Do Wrocławia jedziemy z Arturem i Tomkiem w sobotnie popołudnie. Odbieramy
pakiety sobie oraz Marcinowi, Magdzie i Piotrkowi, z którymi spotkamy się na
około godzinę przed startem. Następnie wybieramy się do motelu, gdzie zarezerwowaliśmy
sobie przedstartowe spanie. Teraz pozostał tylko relaks, oglądanie jak Majka
zdobywa podium w Vuelcie, porządna porcja makaronu i można już zacząć
odliczanie do startu. Stres i zdenerwowanie na pewno były mniejsze niż przed
debiutem w Łodzi, niemniej jednak były. Przede wszystkim baliśmy się pogody,
gdyż miało być dość upalnie jak na bieganie. Wszelkie bolączki utonęły gdzieś w
morzu biegowych konwersacji i takim oto sposobem wszyscy zasnęliśmy.
Dzień startowy, pobudka o godzinie 6 rano. Tradycyjnie już chyba bułka z dżemem
i miodem oraz banan. Niemalże jak za czasów świetności Adama Małysza. Następnie
poranna toaleta, czyli rytuał każdego biegacza, który dało się dosłownie
wyczuć, gdyż w motelu najwyraźniej nocowało więcej maratończyków.
Mała batalia
i jakoś ujdzie. Przebieramy się, pakujemy rzeczy i jedziemy na stadion miejski.
Spotykamy się ze znajomymi, przekazujemy pakiety, robimy tradycyjnie już
wspólne zdjęcie, trochę rozmawiamy i ustawiamy się powoli na starcie. Ustawiam
się między balonami na 4h i 4h15min. Moim głównym celem było przebiec maraton w
miarę w równym tempie i nie zatrzymać się ani razu. Start spokojny w tempie
lekko ponad sześciu minut, tak jak planowałem. Po około trzech kilometrach
tempo wzrosło do około sześciu minut. Na każdym punkcie wedle rad Artura piłem
dość sporo wody (po 30km izotoników) i brałem parę kostek cukru. Już teraz mogę
powiedzieć, że jest to bardzo dobry sposób na upał, którego jednak nie dało się
uniknąć. Po około godzinie biegu można było już zacząć odczuwać wznoszące się
coraz wyżej słońce.
Czyli najzwyczajniej zaczęło przypiekać. Biegnąc maraton,
człowiek ma mnóstwo czasu na przemyślenia. U mnie odzwierciedla się to w
huśtawce nastrojów, które towarzyszą mi naprzemiennie przez cały bieg. Najpierw
jest to euforia ze startu. Następnie pojawia się nutka strachu czy dam radę.
Przejdźmy do rzeczy najciekawszych, czyli okolic kilometra 32. W debiucie te
kilometry okazały się decydujące i zabójcze. Mogły być efektem za wysokiego
tempa lub zwyczajnego nieprzygotowania. We Wrocławiu… udało się pokonać tę
‘przeszkodę’! Tempo może faktycznie trochę spadło, ale były to sekundy, na których mi tak bardzo nie
zależało. Gorzej zaczęło robić się od 40km. Tak blisko do mety, a jednocześnie
jeszcze kawał drogi.
W głowie roiło się mnóstwo najczarniejszych scenariuszy, a
nogi miały dosyć. Ale wygrałem, nie zatrzymałem się i na ostatnim kilometrze
znów siły wróciły, jeśli tak w ogóle można to nazwać. Ostatnia prosta, wbiegam
szczęśliwy i wzruszony. Udało się zrealizować cel, przebiegłem maraton bez
zatrzymania i poprawiłem czas o pięć minut i kilkanaście sekund. Kolejny
schodek zdobyty. Co tam bolące biodro, kolano, plecy… To wszystko minie.
Następnego dnia będę miał problem ze zwykłymi czynnościami, ale to tez jest nie
ważne! Ważne jest to, że robię to co kocham!
Gratulacje dla wszystkich, którzy ukończyli ten bieg, a w szczególności kolegom
i koleżance z grupy! Wyjazdy z Wami to sama przyjemność, a wiem, że będzie ich
więcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz