W życiu chyba każdej biegacza nadchodzi moment, gdy chce
osiągnąć coś więcej, przejść na kolejny poziom. Chęci na zdanie ‘biegowej
matury’ były już dużo wcześniej, lecz dopiero teraz udało mi się podejść do
egzaminu, ale po kolei.
Jeszcze w roku 2014 postanowiłem zapisać się na Łodź Maraton Dbam o Zdrowie,
który miał być rozegrany 19 kwietnia roku następnego. Długo się nad tym jakoś
nie zastanawiałem. Teraz tylko wypadałoby się jakoś zacząć przygotować, tak
więc już od 5 stycznia rozpocząłem plan przygotowawczy. Niestety już pod koniec
stycznia wypadły mi prawie trzy tygodnie treningów przez kontuzję, a mianowicie
stan zapalny w stopy. Nie mogłem sobie do końca poradzić z tym bólem, a fakt,
że maraton jest coraz bliżej jeszcze bardziej mnie dobijał… Następnie na
początku marca zaczęły się problemy z piszczelem, z którym uporałem się w
niecałe dwa tygodnie, a dzięki pomocy Moniki ból już zniknął na dobre.
Przygotowania do maratonu jak widać miały swoje wyżyny i niziny. Mimo to
robiłem wszystko, by przed maratonem być gotowy w 100%. Odpowiednia dieta,
dodatkowe ćwiczenia wzmacniające i pozytywne nastawienie. To wszystko miało
sprawić, że spróbuje w debiucie polecieć na pogranicze czterech godzin. Jak się
później okazało ‘egzamin’ był trochę trudniejszy niż się spodziewałem.
Tydzień przed startem zachorowałem – temperatura, osłabienie. No kurde, znowu
coś… Nie będę tu na nic zganiał, ale na starcie na pewno mogłem odczuwać skutki
osłabienia choroby, nic na to nie poradzę.
Taktyka zakładała, że przez cały dystans lecimy razem z Kacprem z lekko
narastającym tempem. Wszystko szło pięknie, żadnego dyskomfortu i innych
przeciwwskazań. Wiatr na trasie i jednak mocno pofałdowana trasa łódzka dawały
się trochę we znaki. Przy 32km oglądając się za siebie zauważyłem, że Kacper
jest już trochę za mną. Nie chciałem się zatrzymywać, bo wiedziałem, że będę
miał problem z ponownym ruszeniem, a i dobrze wiedziałem, że Kacper nie będzie
mi miał tego za złe, więc pobiegłem dalej. Tak biegłem jeszcze z zającami na 4
godziny aż do 34km, wtedy to zaczął się prawdziwy biegowy test. Musiałem się
zatrzymać i maszerować. Ściana, którą znałem tylko z opowieści. Można o tym
mówić tysiące godzin, a i tak nie będziemy wiedzieć co to tak naprawdę jest,
dopóki sami tego nie zaznamy. Szedłem i biegłem pół na pół. Miałem multum myśli
w głowie, oczywiście tych złych. Około 38km kryzys poniekąd udało się zażegnać.
Siły mi wróciły na tyle, że mogłem znów biec w granicach tempa 6’40. W
momencie, gdy chciałem się poddać miałem dosyć tego wszystkiego. Lecz, gdy na
spokojnie pokonałem tę przysłowiową ścianę chciałem ukończyć bieg z uśmiechem
na twarzy. Rozmawiałem z ludźmi, tymi na trasie i tymi którzy dopingowali. Już
nie szedłem, a biegłem i uśmiechałem się, myśląc o tym, że za chwilę zostanę
maratończykiem. Czas odgrywał już drugorzędną sprawę.
Ostatnie metry, już widzę znajome twarze, które do mnie krzyczą. Koledzy i
koleżanki z grupy robią mi zdjęcia, a ja dowiaduje się o tym dopiero po biegu.
Kompletnie nie wiedziałem co się dookoła mnie dzieje, bo już myślałem tylko o
tym, że zaraz wbiegnę do Atlas Areny. Emocje szargały mną niemiłosiernie, a
parę kropli łez w tunelu pojawiły się ze szczęścia. To było cudowne uczucie i
mam nadzieję, że uda mi się go jeszcze kiedyś doświadczyć. Dziękuję wszystkim,
którzy ze mną byli i mnie wspierali, fizycznie i mentalnie. 4:18:51 włączając w
to trochę marszu to i tak jak dla mnie rewelacyjny wynik na debiut. Wiem tyle,
że to nie jest mój ostatni maraton. Nabrałem jeszcze większego szacunku do tego
dystansu i na pewno podejmę jeszcze z nim rywalizację.
Do zobaczenia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz