Start w Dębnie odbił trwały ślad na mojej psychice biegowej i na pewno przyczyni się jeszcze do wielu sukcesów. Nie mogę go jednak zaliczyć do udanych. Nie chodzi mi tu o organizację i całą otoczkę biegu do której naprawdę nie można mieć żadnych zarzutów. No może poza startem o godzinie 11. Raczej mam tu na myśli własne startowe niepowodzenie.
Wpływ na zły start mogą mieć czynniki zależne od nas i te na które wpływu nie mamy. Po przeanalizowaniu wszystkiego doszedłem do wniosku, że w moim wypadku oba te elementy przyczyniły się do nieudanego biegu.
Zacznę od tego, że plan pod Dębno był pierwszym tak poważnym planem, który wymagał ode mnie naprawdę sporo zaangażowania, poświęcenia czasu i włożenia ogromu wysiłku. Treningi zacząłem już pod koniec listopada. Każde wyjście na trening było po godzinie siedemnastej, po ciemku i w niskich temperaturach. Najbardziej cierpiała psychika, która strasznie tęskniła za bieganiem za dnia. Parę treningów odpuściłem co jest normalną rzeczą. Niemniej wykonałem blisko 80% planu i byłem naprawdę zadowolony i czułem się przygotowany. Pod względem treningowym nie mam sobie więc nic większego do zarzucenia.
Moim sporym problem w ostatnich miesiącach było odżywianie się. Na starcie maratonu stanąłem kilka kilogramów cięższy nić zawsze, choć nie czułem się przez to powolniejszy czy też jakiś ograniczony. Samo odżywianie tuż przed startem też nie poszło najlepiej. Na dziesięć minut do wystrzału startera odczuwałem najzwyklejszy głód. Prowiantowo też się nie przygotowałem, stosując technikę z poprzednich startów, gdzie odżywiałem się tylko tym co napotkałem na trasie.
Czas przejść do czynników niezależnych ode mnie. Tutaj należy wspomnieć, że umocniły one tylko to co się potem zdarzyło. Przez złe odżywianie, głód i brak przygotowania żywieniowego niemiałem zwyczajnie sił i energii na pokonanie dystansu maratońskiego w założonym czasie. Choć wydolnościowo i treningowo byłem przygotowany. Cały ten proces nasilił się przez pogodę. Zbyt gwałtowny skok temperatury w ostatnich dniach dał mi się mocno we znaki. Przed samym startem już czułem się dziwnie. Po osiemnastym kilometrze zacząłem mieć lekkie zawroty głowy. Natomiast po dwudziestym trzecim musiałem przejść do marszu. Niestety, wszelkie marzenia o wyznaczonym przez siebie czasie w tym momencie zniknęły. Pozostałem sam na sam z najgorszym koszmarem, czyli myślami. Towarzyszyły mi one przez resztę dystansu podpowiadając żebym zakończył tę mordęgę. Nie miałem kompletnie sił, były momenty że ledwo powłóczyłem nogami. Nie poddałem się i po ciężkich i nierównych zmaganiach dotarłem do mety.
Mam sobie naprawdę sporo do zarzucenia. Po biegu byłem załamany i wykończony. Jeszcze nigdy tak źle się nie czułem po dotarciu na metę. Po wielu miłych słowach i ochłonięciu troszeczkę się uspokoiłem. Włożony trud w treningi nie zniknie, przy odpowiednim treningu wszystko jeszcze pięknie zaowocuje. Już wiem, że potrafię się fizycznie przygotować, teraz pozostaje dogranie tej całej otoczki. Należy pamiętać, że dystans maratoński nie bez powodu jest nazywany królewskim. Samo dotarcie na metę jest sukcesem.
Dodatkowym powodem ku radości było zwieńczenie Korony Maratonów Polski, czyli pokonanie pięciu największych maratonów (Warszawa, Wrocław, Kraków, Poznań, Dębno) w ciągu 24 miesięcy. Teraz wiem, że gdybym miał zacząć od nowa koronę to zwyczajnie bym jej zrobił. Jakiś ogromny sukces to nie jest, ale włożony trud i pieniądze są spore. Cała logistyka tego przedsięwzięcia zajmuje naprawdę sporo czasu, a pod uwagę trzeba jeszcze wziąć przygotowania treningowe.
Dębno Maraton na pewno pozostanie na długo w mojej pamięci i wyciągnę z niego sporo dobrego.
Poniżej podsyłam ciekawy artykuł mówiący o Koronie Maratonów Polski - https://trenerbiegania.pl/blog/ile-kosztuje-korona-maratonow-polskich
piątek, 7 kwietnia 2017
wtorek, 21 marca 2017
II Leszczyński Półmaraton Duda-Cars
Mamy nowy rok, czyli nowe
wyzwania i cele, które chcielibyśmy zrealizować. Jednym z moich postanowień
jest pisanie relacji bez jakichkolwiek przerw jak to się ostatnio zdarzyło.
Wpływ na to miało sporo czynników do których nie ma co za bardzo wracać. Czas
skupić się na tym co jest teraz. A co mamy? Końcówkę marca i dopiero
pierwszy start w tym roku! Oho, ktoś tu biegowo dojrzewa. Nieskromnie powiem,
że tak. Zacząłem wybierać tylko takie starty, które: a) są uprzedzone wieloma
wyrzeczeniami i litrami potu wylanego na treningu, b) są to wyjazdy iście
towarzyskie w gronie rodziny biegowe w celu polepszenia integracji. Pierwszy
start w tym roku należy do tej pierwszej grupy. Choć należy zaznaczyć, że nie
jest to start docelowy, a jedynie przystanek i test przed takowym biegiem. Mowa
o Lesznie, a dokładniej II Leszczyńskim Półmaratonie Duda-Cars jak brzmi pełna
nazwa. Start potraktowany jako test przed Dębnem, który już za dwa tygodnie i
sprawdzeniem co i ile przyniosły ciężkie treningi z ostatnich miesięcy.
Przyniosły sporo dodatkowego doświadczenia. Przede wszystkim dowiedziałem się,
że zwyczajnie nie chce mi się startować już na ‘byle jakiej’ imprezie. Jeżeli
już mam wydać pieniądze, a te na start obecnie są naprawdę nie małe, to ma mi
to przynieść satysfakcje i radość. A ta ostatnio jest wtedy, gdy zrobię wiele
by ten start wypadł jak najlepiej.
Leszno jak już pisałem miało być jedynie testem, ale byłe jednocześnie mocnym przetarciem i odzyskaniem świeżości po ciężkim planie, który naprawdę mocno mnie zmęczył. Na średnio daleki wyjazd wybrałem się z Sebastianem. Wyjeżdżaliśmy pełni obaw, dzień zapowiadał się wietrznie co mogło nam mocno pokrzyżować plany. Po ponad dwóch godzinach jazdy, Leszno przywitało nas ku naszemu zaskoczeniu miłym odczuwalnym ciepłem, słońcem i znikomym wiatrem. Idealna pogoda, nie ma co! Kurde, nawet nie będzie ewentualnej wymówki… Miałem konkretny plan czasowy który chciałem w Lesznie zrealizować, ale za bardzo nie wiedziałem czy dam radę go osiągnąć i jakim nakładem sił. Tym celem była granica godziny i trzydziestu pięciu minut. Z takim też nastawieniem ustawiłem się na starcie. Ruszyłem spokojnie, musiałem sam nieco siebie hamować. Sebastian zaczął znikać mi z oczu wśród pozostałych biegaczy, natomiast ja jak po sznurku zwanym własnym celem, realizowałem i pokonywałem kolejne kilometry. Szło fantastycznie, biegło się wręcz idealnie. Startowa pogoda, równa i dobrze przygotowana trasa, piękne miasto – nic tylko biec.
Półmaraton w Lesznie składał się z dwóch równych pętli. Zaczynał i kończył się w centrum rynku wśród poniemieckiej architektury. Jedynym elementem na który można by coś zgonić to bruk, który naprawdę wymęczył chyba wszystkim równo nogi. Wracając do samego biegu, systematycznie co pięć kilometrów starałem się nieco zwiększaj swoje tempo. Tak też robiłem. Po 13 km udało mi się wyprzedzić Sebastiana i biegłem dalej swoim rytmem z bardzo optymistycznym nastawieniem. Nie obyło się jednak bez lekkiego kryzysu na 19 km. Standard, przecież zbyt łatwo nie może być prawda?
Podsumowując był to jeden z moich najbardziej udanych startów. Nie dość, że będę bardzo mile wspominać Leszno jako naprawdę piękne i zadbane miasto, to jeszcze mają szybką trasę, co sam mogę potwierdzić. Ostatecznie na metę wbiegłem z wynikiem 1:34:01. Daje to naprawdę ciekawy obraz przed całym sezonem. Miejmy nadzieje, że ciężko przepracowana zima się zrekompensuje. Pierwszy pozytywny zalążek już mamy!
Leszno jak już pisałem miało być jedynie testem, ale byłe jednocześnie mocnym przetarciem i odzyskaniem świeżości po ciężkim planie, który naprawdę mocno mnie zmęczył. Na średnio daleki wyjazd wybrałem się z Sebastianem. Wyjeżdżaliśmy pełni obaw, dzień zapowiadał się wietrznie co mogło nam mocno pokrzyżować plany. Po ponad dwóch godzinach jazdy, Leszno przywitało nas ku naszemu zaskoczeniu miłym odczuwalnym ciepłem, słońcem i znikomym wiatrem. Idealna pogoda, nie ma co! Kurde, nawet nie będzie ewentualnej wymówki… Miałem konkretny plan czasowy który chciałem w Lesznie zrealizować, ale za bardzo nie wiedziałem czy dam radę go osiągnąć i jakim nakładem sił. Tym celem była granica godziny i trzydziestu pięciu minut. Z takim też nastawieniem ustawiłem się na starcie. Ruszyłem spokojnie, musiałem sam nieco siebie hamować. Sebastian zaczął znikać mi z oczu wśród pozostałych biegaczy, natomiast ja jak po sznurku zwanym własnym celem, realizowałem i pokonywałem kolejne kilometry. Szło fantastycznie, biegło się wręcz idealnie. Startowa pogoda, równa i dobrze przygotowana trasa, piękne miasto – nic tylko biec.
Półmaraton w Lesznie składał się z dwóch równych pętli. Zaczynał i kończył się w centrum rynku wśród poniemieckiej architektury. Jedynym elementem na który można by coś zgonić to bruk, który naprawdę wymęczył chyba wszystkim równo nogi. Wracając do samego biegu, systematycznie co pięć kilometrów starałem się nieco zwiększaj swoje tempo. Tak też robiłem. Po 13 km udało mi się wyprzedzić Sebastiana i biegłem dalej swoim rytmem z bardzo optymistycznym nastawieniem. Nie obyło się jednak bez lekkiego kryzysu na 19 km. Standard, przecież zbyt łatwo nie może być prawda?
Podsumowując był to jeden z moich najbardziej udanych startów. Nie dość, że będę bardzo mile wspominać Leszno jako naprawdę piękne i zadbane miasto, to jeszcze mają szybką trasę, co sam mogę potwierdzić. Ostatecznie na metę wbiegłem z wynikiem 1:34:01. Daje to naprawdę ciekawy obraz przed całym sezonem. Miejmy nadzieje, że ciężko przepracowana zima się zrekompensuje. Pierwszy pozytywny zalążek już mamy!
wtorek, 20 września 2016
Bieg w Warcie, dosłownie!
Tydzień po tropikalnych
upałach przyszedł czas na trzecią edycję Biegu Warckiego. Załamanie pogody, co
dobrze rokuje przez zbliżającym się maratonem i w końcu szansa na jakieś
szybsze bieganie i pobicie choć jednego personal
best w tym sezonie. Szanse i oczekiwania duże, ale i czułem się na siłach.
W tym roku organizatorzy postarali się o atest PZLA na dystansie 5km, co tym
bardziej sprawiło, że miałem ochotę na sprawdzenie się na tym dystansie i
poprawienie swojego dotychczasowego czasu. Na bieg jadę z rodzinnym zapleczem
technicznym. Dzień od samego rana dość chłodnawy, a przed startem zaczął padać
obfity deszcz, który w trakcie zawodów rozpadał się już na dobre.
Upał – źle, deszczowo –
źle. Oby ‘czeski film’ wyczerpał się już na dobre i w Warszawie zawiały tylko
dobre wiatry. Czas na odpoczynek, ładowanie węgli i szykowanie się na
psychiczny ból!
Czeski film w Ostravie
Ostatnimi czasy zbyt dużo się dzieje przez co czas płynie zdecydowanie
za szybko, ot takie oznaki dorosłego życia. I pomyśleć, że każdy młody człowiek
dąży do tego, by być dorosłym i niezależnym od nikogo. Jak to jest, że gdy
przychodzi upragniony moment, mimo iż mówiono nam setki razy, że będziemy
chcieli jeszcze wrócić do beztroskiego życia, musimy przekonać się o tym i tak
na sam koniec na własnej skórze?
Po pięknym wstępie mogę
przejść do długo wyczekiwanej, co z tego że głównie przeze mnie, relacji z
czeskiej Ostravy. Za gramanice wybraliśmy się w siedmioosobowym składzie. Do
wyboru były cztery dystanse: 5km, 10km, półmaraton i dystans królewski. Wszyscy
bezapelacyjnie zdecydowaliśmy się na pół maratonu. Dla mnie moment wydawał się
idealny, na dwa tygodnie przed startem w Maratonie Warszawskim, sprawdzeniem
samego siebie i ile zdołałem przepracować przez ostatnie kilkanaście tygodni.
Teoria teorią, a pogoda robi swoje. Ale o tym nieco później.
Start zawodów został
wyznaczony na godzinę dwunastą zero zero. Szkoda, że ten wrzesień ostatnimi
laty robi nas tak nieładnie w chu… i sprawia, że aura jest iście nie biegowa.
Jak się później okazało odczuwalna temperatura była spokojnie powyżej
trzydziestu kresek. O samym biegu za dużo nie ma co się rozpisywać. Ludzi
garstka, a to już pięćdziesiąta piąta edycja biegu. Organizacja też poniżej
oczekiwań. Plan biegu zmieniany co kilkadziesiąt minut. Początkowo była to
godzina czterdzieści pięć. Wraz ze zwiększającą się temperaturą plan został
skorygowany do godziny pięćdziesięciu, tak żeby sobie na spokojnie bieg
ukończyć, nie zarzynając się przy tym jednocześnie. Biegnąc większość trasy ze
Zbyszkiem, niemalże mdlejąc razem na jakiejś czeskiej obwodnicy, gdzie żar lał
się z niema i jednocześnie odbijał się od asfaltu, gdzie wody było jak na
lekarstwo, a nawet gorzej… plan sięgnął ostateczności, czyli zmieszczenia się w
dwóch godzinach. Cholera, nawet i to pod koniec było zagrożone! Ostatecznie
zmieściłem się w limicie plasując się na 61. miejscu z ponad trzystu
startujących, co tylko pokazuje, że wszyscy cierpieli równie mocno co ja. Pogoda
nie oszczędziła nikogo.
Niestety to nie koniec
komedii. Pomijając już bardzo małą ilość wody na trasie czy brak jakiegokolwiek
zabezpieczenia pod względem bezpieczeństwa, oczekiwanie na dekoracje trwało
blisko cztery godziny! Czekać było na co, bo zarówno Aneta jak i Jacek zajęli
kolejno drugie i pierwsze miejsce w swoich kategoriach wiekowych. Cztery
godziny, gdzie ludzie już ledwo wytrzymywali po trudnym biegu. Ale nie nie, to
nie koniec! Według wyników Aneta zajęła miejsce drugie w kategorii. Wychodząc
na scenę zaproszono ją na miejsce pierwsze, po czym po rozmowach z jakąś Czeską
zeszła ponownie na miejsce drugie i dostając taką tez statuetkę. Jednakże w
oficjalnych wynikach po biegu była… na miejscu pierwszym. Fuck logic! Kolejnym absurdem
były już same kategorie wiekowe. Ja i Kacper zostaliśmy klasyfikowany w
kategorii M39, bo nie było żadnej niższej. Fuck logic x2!
Czeska komedia będzie
kojarzyć mi się zdecydowanie z Ostravą. Choć ogólnie przyjmując trzeba uznać to
za bardzo udany i sympatyczny wyjazd. Pomijając już jazdę na oparach paliwa i
wszystko co zostało wyżej wymienione, takie wyjazdy pamięta się przez całe
życie, a przecież o to w tym wszystkim chodzi!
piątek, 9 września 2016
Zduńskowolska Dycha i nieco odmienny tryb życia...
Po ciężkich i trudnych zawodach, szczególnie tych
rozgrywanych w totalnym skwarze, ciężko mi jest się zebrać i cokolwiek napisać.
Wmawiam sobie zwyczajnie, że mi się nie chce, ale jest to raczej związane ze
zmęczeniem. Zmęczeniem, które daje o sobie dopiero znać dzień, a nawet dwa dni
po zawodach. Dopiero gdy upłynie odpowiedni okres czasu, zbieram wszystkie
myśli do kupy i potrafię napisać coś o tym co było już prawie tydzień temu.
Spokojnie, pamiętam wszystko jeszcze doskonale, a pogoda za oknem pięknie mi w
tym pomaga…
W Zduńskiej Woli miałem okazję wystartować drugi rok z rzędu. W edycji
poprzedniej startowałem tuż po Nocnym Półmaratonie we Wrocławiu. Tak cudowne
wspomnienia nie zdarzają się zbyt często, więc pozwolę sobie przytoczyć
fragment. „Wyjechaliśmy z
Wrocławia około godziny pierwszej w nocy, a w domu byłem za kwadrans trzecia.
Niemiłosiernie zmęczony z obolałymi nogami, ale i przeszczęśliwy.
Wymieniłem parę zdań na gorąco z mamą i położyłem się spać. Po niecałej
godzinie twardego snu, zadzwoniła do mnie siostra żebym pojechał po nią i jej
narzeczonego na wesele. Z góry wiedziałem, że czeka mnie coś takiego, więc nie
było to żadne zaskoczenie. Odebrałem ich i wróciłem do domu około godziny 4:30.
Położyłem się spać z ustawionym zegarkiem na godzinę ósmą rano.” W tym roku
było nieco delikatniej. Dzień wcześniej wystartowałem w Złoczewie na dystansie
siedmiu i pół kilometra, choć również w niemiłosiernym skwarze i nie wiedząc
czemu poleciałem dość mocno, chyba nawet za. Zmęczenie na pewno mniejsze niż
rok temu, ale chwile spędzone również bardzo miło.
Wracając
myślami kilka miesięcy wstecz, start w Zduńskiej Woli miał być mocnym testem i
sprawdzianem ile wypracowałem. Warto zaznaczyć, że trenowałem głównie
wytrzymałość, a nie szybkość. Pogoda jak to bywa we wrześniu, lubi krzyżować
plany biegaczy… Tak było i tym razem. Zacząłem dość żwawo i równo, do piątego
kilometra szło bardzo dobrze. Gdy pomiar dżipiesowski swoim okrzykiem radości
pokazał pokonanie połowy dystansu, poczułem się jakby ktoś zaczął zabierać mi
energię tak niezbędną do ukończenia biegu w założonym wcześniej czasie. Walka
trwała do samego końca, momentami przyspieszałem, a momentami gasłem. Bieg był
niemiarodajny i traciłem dużo sił. Ósmy kilometr okazał się istną gehenną, na
szczęście po niej w iście hollywoodzkim stylu podniosłem się ku niebiosom i
ostatnie dwa kilometry, ponownie podręcznikowo szarpiąc, pokonać w dobrym
czasie. Po wpadnięciu na metę totalnie opadłem z sił, do życiówki brakło czternaście
sekund, czyli dużo i niewiele. Spokojnie w lepszych warunkach biegowych jestem
w stanie pobiec o wiele szybciej. Jeśli tylko kolejne trzy starty wrześniowe
pokonam wedle planu, to w październiku spróbujemy jeszcze raz z popularną
dyszką.
Jednak jak człowiek chce, to potrafi coś skleić, nawet gdy minie kilka dni i
emocje opadną już na dobre. Ostatnie dwa tygodnie zostały mi wyjęte totalnie z
życia, którego tryb diametralnie się zmienił. Z człowieka mającego czas na
wszystko, czas ten straciłem. Stałem się dorosłym człowiekiem, który od godziny
dziewiątej do siedemnastej ma inne obowiązki, a po tym czasie nie do końca ma
już chęci na treningi. Mam nadzieję, że to tylko kwestia wpadnięcia w rytm.
Teraz czas na weekend w Ostravie! Ahoj!
sobota, 3 września 2016
VI Złoczewski Bieg Po Węgiel
Do Złoczewa wybieram się trzeci rok z rzędu. Choć poprawniej byłoby napisanie do… Stolca, gdyż w tym roku po raz pierwszy to tam został zorganizowany bieg. Zmieniono nieco dystans z niecałych pięciu kilometrów do siedmiu i pół. Większość trasy biegła asfaltem, co zawsze sprzyja prędkości jaką można osiągnąć. Sporą zmianą była sama organizacja biegu. Za BRAK wpisowego otrzymaliśmy bardzo dobrze zabezpieczoną trasę, każde skrzyżowanie było obstawione przez strażaków, w kilku punktach można było dostać wodę. W końcu zrobiono ciekawsze medale co zawsze jest lepszą pamiątką niż taki zwykły, śmieciowy… Każdy uczestnik otrzymał też bawełnianą pamiątkową koszulkę z podobizną Osła ze Shreka i napisem „Daleko jeszcze?!”. Ciekawym rozwiązaniem było też trzymanie wstążki na mecie nie tylko dla zwycięzcy biegu, przez co każdy mógł poczuć się jak zwycięzca, a tak też przecież było.
Przez piętnaście tygodni ciężko pracowałem na treningach, choć przede mną jeszcze trzy, na szczęście nieco lżejsze. Wszystko w drodze do wyznaczonego celu czyli maratonu w Warszawie 25 września. Nim tam jednak dotrę czeka mnie postawiony wcześniej ambitny wrzesień. Dziś w Złoczewie, Stolci?, zrobiłem jeden kroczek z pięciu. Był to krok przełomowy, gdyż startując w Złoczewie trzeci rok z rzędu, w końcu pobiegłem tak, jak bym sam chciał. W poprzednich krótszych edycjach tempo biegu wynosiło kolejno 4’45”, 4’28”. W tym nastąpił przełom, 4’18” na dłuższym dystansie co dało mi siódme miejsce w tym kameralnym biegu. Trenując do maratonu trenujemy głównie wytrzymałość, nie prędkość, która jest tak potrzebna na krótszych dystansach. Tym bardziej cieszy mnie fakt, że udało mi się pobiec na tyle szybko, by czuć zmęczenie, widzieć znaczną poprawę, ale i mieć jednocześnie jeszcze lekki zapas. Bieg i swój 1/5 małych kroczków muszę uznać za bardzo udany. Krok drugi wykonam jutro w Zduńskiej Woli, o ile nie wykończy nas pogoda… A teraz czas na relaks i ognisko!
czwartek, 7 lipca 2016
6. Sztafetowy Maraton Szakala
Pierwszy raz w swojej przygodzie zwaną bieganiem miałem okazję spróbować
swoich sił w sztafecie. Jednak nie była to typowa sztafeta jaką można oglądać
na ekranach swoich telewizorów, gdzie zawodnicy mają co do centymetra wszystko
wyliczone i biegną po rekordy świata i wysokie gaże. Wraz ze swoją Niebieską
rodziną wystartowaliśmy w szóstej już edycji Sztafetowego Maratonu Szakala,
który odbywał się w łódzkim Arturówku. Startowało się w siedmioosobowej
drużynie, w tym dwie kobiety. Wystawiliśmy dwie drużyny. Każdy uczestnik
pokonywał dystans jednego kilometra po parku Łagiewnickim i następnie w
wyznaczonej strefie zmian przekazywał pałeczkę kolejnej osobie z drużyny.
Przekazywanie pałeczki trwało, aż każdy uczestnik wykonał sześć okrążeń, a suma
kilometrów całej drużyny osiągała dystans zbliżony właśnie maratonowi.
Bieg kilometrowo mało wymagający, jednak
wyciągający z uczestników resztki sił i energii. Z każdym następnym okrążeniem
zaczynało brakować siły i z pozoru szybka trasa ciągnęła się niezmiernie długo.
W mojej drużynie, czyli Grupa Biegowa Sieradz Biega II gdzie kapitanem był
Piotrek, to mnie przypadł zaszczyt rozpoczęcia zawodów. Po wcześniejszym
sprawdzeniu trasy wiedziałem mniej więcej czego mogę się spodziewać. Szutru,
kałuż, błota, nierówności, podbiegów, zbiegów i wąskich tras. Wystartowałem
szybko, przynajmniej tak mi się wydawało… Już po 100m byłem jedną z ostatnich
osób z pierwszej zmiany z 38. zespołów. Cholera… To oni tak zapierdzielają, czy
ja tak wolno biegam?!
Na szczęście to pierwsze, uf! Pierwsze okrążenie pokonuje
z czasem 3’45”! (DRUKOWANYMI TRZY CZTERDZIEŚCI PIĘĆ!) Przecież dla mnie to jest
jakiś rekord świata, nigdy nawet bym się nie spodziewał, że jestem w stanie tak
szybko pobiec. No dobra, może i jestem w stanie, ale nie po tak ciężkim
terenie. Po wcześniejszych ‘treningach’ bez problemu udaje mi się przekazać
pałeczkę Piotrkowi i schodzę na zasłużony odpoczynek. Początkowo byłem pewien,
że te przerwy będą trwały dość długo, w końcu aż sześć osób musi przebiec
okrążenie. Zdążyłem się napić i poszedłem lekko się rozruszać na około sześć,
siedem minut, a następnie wykonać parę ćwiczeń dynamicznych w miejscu. Schemat powtarzałem aż końca zawodów. Jak się następnie okazało, myliłem się… czas leciał strasznie szybko i gdy tylko kończyłem rozruch, już powoli musiałem się szykować na swoją kolejną zmianę, czyli przechwycenie pałeczki od Kacpra. Kolejne okrążenie było jeszcze szybsze 3’40” (!!), następne jeszcze szybsze 3’39” (!!!), a czwarte jeszcze szybsze i najszybsze 3’3” (!!!! ja pierniczę !!!!). Pewnie teraz połowa ‘zawodowców’ sobie myśli ‘jak fajnie, że można się cieszyć z byle czego.’ Tak, można. Mnie ten fakt niezmiernie cieszy, gdyż nigdy podczas szkolnych sprawdzianów nie potrafiłem złamać nawet granicy czterech minut. Teraz robię to w takim czasie, a wychodzi na to, że dam radę jeszcze szybciej pobiec ten kilometr. Przy dwóch ostatnich biegach miałem po 3’36”, czyli nieco wolniej, ale tylko nieznacznie. Jako Sieradz Biega II zajmujemy 23. miejsce z czasem 2:52:12,a nasza druga drużyna plasuje się na miejscu 26. z czasem 2:55:33. Piękna rywalizacja do samego końca i strasznie wyrównany bieg!
No cóż ja mogę powiedzieć… Wyjazd na Sztafetowy
Maraton Szakala podniósł mnie strasznie na duchu i uświadomił, że zmierzam w
dobrą stronę. Dodatkowo tak liczne wyjazdy z Sieradz Biega nie zdarzają się
codziennie, a doping i okrzyki na ostatnich metrach przed strefą zmian były
strasznie motywujące. Oby więcej takich wyjazdów! Road to Warsaw trwa w
najlepsze!
Subskrybuj:
Posty (Atom)